MICHAŁ GÓRSKI: – Bergamo to epicentrum pandemii we Włoszech. Czy mógłby pan opisać, co się dzieje w mieście?
GIORGIO GORI: – Sytuacja jest poważna. Nadal mamy bardzo dużo zarażonych, zgodnie z oficjalnymi danymi nasza prowincja jest najbardziej dotknięta w całym kraju. Ale te dane nie oddają złożoności problemu. Wielu mieszkańców Bergamo choruje i umiera w domu lub w zakładach opieki, a nie robi się im testów, więc nie są uwzględniani w statystykach Lombardii. W samym Bergamo mamy 4 tys. przypadków zapalenia płuc, które równie dobrze mogą być przypadkami koronawirusa. Ale nie są kontrolowane i nie trafiają do statystyki. To katastrofa. W ostatnich dniach sytuacja nieco się poprawiła, liczba zakażeń spada. Jest odrobina nadziei.
W gazetach z Bergamo można znaleźć po 20 stron samych nekrologów. Jak zachowują się mieszkańcy miasta w obliczu tak wielkiego kryzysu?
Reagują z siłą i opanowaniem: jesteśmy ziemią twardych ludzi, którzy dają z siebie najwięcej, gdy sytuacja robi się trudna. Nie ma nikogo w naszym mieście i prowincji, kto nie miałby przyjaciela, krewnego czy znajomego zmarłego na koronawirusa. Pomimo tej zbiorowej tragedii wiele osób poświęca się, by pomagać innym, kupować jedzenie i leki dla osób starszych i samotnych lub by przekazywać naszym szpitalom wszystko to, co jeszcze mogą oddać. Zawsze to powtarzałem, że to wielkie szczęście być burmistrzem takiego miasta.
Przed ogłoszeniem obostrzeń, m.in. w poruszaniu się i organizowaniu publicznych zgromadzeń, włoska prasa przytaczała przykłady masowego lekceważenia podstawowych zasad bezpieczeństwa, np. biesiadowania w restauracjach na świeżym powietrzu. Czy ten problem jest nadal aktualny?
W ostatnich dniach widziałem innych burmistrzów, którzy wychodzili na ulice swoich miast, aby zawracać do domu ludzi, którzy spacerowali lub byli na ulicy bez ważnego powodu.