Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Koronaobligacje – najgorętsze słowo Europy

Flagi Włoch, miasta Bari i Unii Europejskiej. Pandemia koronawirusa w Bari Flagi Włoch, miasta Bari i Unii Europejskiej. Pandemia koronawirusa w Bari Alessandro Garofalo / Reuters / Forum
Drugie w tej konkurencji jest słowo „recesja”. Ekonomiści nie mają już w zasadzie wątpliwości, że Unię Europejską czeka kryzys gospodarczy, przy którym ten z 2008 r. okaże się niegroźnym testem.

Według OECD w niektórych państwach członkowskich PKB w tym roku może spaść nawet o 30 proc. Każdy miesiąc „postoju” spowodowanego przez koronawirusa to nawet 7 pkt proc. straty. Jak napisał kilka dni temu Martin Wolf z „Financial Times”, nie powinniśmy się też łudzić, że wykres PKB przyjmie kształt litery „V”, czyli że po zniesieniu koronaobostrzeń gospodarka szybko odbije się od dna i wróci na normalne tory. „To będzie raczej odwrócona litera »L«. Przez lata nie wrócimy do normalności” – podsumowuje Wolf.

Czytaj też: Nie jest jeszcze zbyt późno, by zmienić kurs

Wśród ekonomistów dominuje przekonanie, że zaradzić tu może tylko potężny pakiet stymulacyjny, w praktyce polegający na wlaniu w gospodarkę setek miliardów może nawet bilionów euro czy dolarów – m.in. na tanie lub wręcz bezzwrotne pożyczki dla biznesu i programy wspierające utrzymanie zatrudnienia, żeby po koronawirusie firmy nie musiały na nowo szukać pracowników, tylko szybko wystartowały z produkcją. Problem w tym, skąd wziąć na to pieniądze. W przypadku dużych państw, jak USA czy Chiny, sprawa jest prostsza – w obu przypadkach decyzję (i ryzyko) podejmuje rząd centralny, który może skorzystać z rezerw finansowych, zapożyczyć się czy po prostu wydrukować pieniądze. W przypadku Unii Europejskiej – a konkretniej: strefy euro – to tak nie działa.

Agata Czarnacka: Przesilenie. Pandemia grozi przyszłości UE

Pomoc UE: realna czy homeopatyczna?

W nocy z czwartku na piątek zakończyła się burzliwa telekonferencja ministrów finansów strefy euro. Tym razem, po nieudanej dyskusji we wtorek, ogłoszono sukces. Wszyscy zgodzili się na pakiet ratunkowy o wartości ponad 500 mld euro. Składa się on z trzech elementów. Po pierwsze, w ciągu dwóch tygodni państwom członkowskim udostępnione zostaną linie kredytowe z Europejskiego Mechanizmu Stabilności (EMS), czyli tanie pożyczki. Po drugie, Europejski Bank Inwestycyjny zwiększy finansowanie prywatnego biznesu do ok. 200 mld. Po trzecie, w ramach nowego funduszu SURE państwa członkowskie będą mogły pożyczać pieniądze na programy podtrzymujące zatrudnienie, czyli tzw. postojowe.

David Guetta: Unia się podzieli czy zacieśni?

Wcześniej porozumienie blokowała „Oszczędna czwórka”: Austria, Dania, Holandia i Szwecja, czyli państwa, które starają się wydawać niewiele więcej, niż mają. Jej ministrowie przekonywali m.in., że pieniądze z EMS muszą być pożyczane warunkowo – w zamian za obietnice reform gospodarczych, zgodnych z ich modelem. Takie warunki zdecydowanie odrzucili „Południowcy”, czyli z reguły państwa luźniej podchodzące do zasad zrównoważonego budżetu. Premier Włoch Giuseppe Conte powiedział nawet, że jego kraj „nie zniży się do takiej dyskusji w obliczu tragedii koronawirusa”. Ostatecznie „Oszczędni” formalnie ustąpili: warunków pomocy nie będzie, ale kraje mogą pożyczać z EMS kwoty nieprzekraczające 2 proc. swojego PKB i wyłącznie na cele związane z ochroną zdrowia, a nie np. na ratowanie gospodarki.

Z tej perspektywy sukces czwartkowych negocjacji nie wygląda już tak różowo. Według tej ostatniej zasady Włochy będą mogły pożyczyć z EMS do 34 mld euro, co jeden z naszych brukselskich rozmówców określił „sumą homeopatyczną” wobec kryzysu, jaki czeka włoską gospodarkę. Niektórzy unijni eksperci określają już nawet czwartkowy pakiet „pomocą paliatywną”. – Wystarczy na respiratory, nowe łóżka szpitalne i trochę maseczek. Ale co dalej? – mówi anonimowo i nieco wyolbrzymiając nasz rozmówca. W dokumencie po telekonferencji ministrów znalazła się co prawda zapowiedź „czasowego i celowego” funduszu na odbudowę gospodarczą Europy, gdy zakończy się pandemia. Ale nie pada w nim najgorętsze obecnie słowo.

Czytaj też: Skąd wziąć pieniądze, by wydostać Włochy z dołka

Koronaobligacje i widmo italoexitu

Koronaobligacje, znane również pod technicznym terminem „wspólne instrumenty finansowe”, są jak duch nawiedzający Unię przy okazji każdego kryzysu i pod różnymi postaciami. W czasach greckiego kryzysu mówiono o nich „euroobligacje”. Ten „instrument” miałby pozwolić Europie zadłużać się wspólnie, więc wyrównywać koszty pożyczek dla różnych państw. Dziś każde z nich zapożycza się na własną rękę, a koszt związany jest z ogólną kondycją kraju (poziomem zadłużenia, perspektywami ekonomicznymi). Stąd pożyczki dla Włochów są znacznie wyższe niż dla Niemców, którym ostatnio trzeba nawet płacić, żeby pożyczali.

Edwin Bendyk: Czeka nas Wielka Transformacja

Te różnice pogłębiają się w związku ze zbliżającą się recesją. Państwa w gorszym stanie, głównie „Południowcy”, wiedząc, co ich czeka, naciskają na emisję koronaobligacji. Odwołują się przy tym do „europejskiej solidarności”, a nawet grożą – jak m.in. premier Conte – rozpadem Unii. Mają swoje racje: już dziś notowania UE w takich krajach jak Włochy są fatalne. 78 proc. obywateli uważa, że Unia nie pomogła im w walce z koronawirusem, a już prawie 40 proc. z nich nie widzi korzyści z euro. Jeśli zestawić to z dostawami sprzętu medycznego z Chin, italoexit nie wydaje się już taką niedorzecznością. A to tylko pierwsza fala niezadowolenia. Druga przyjdzie wraz z recesją. Trzecia – gdy firmy z państw, które było stać na wspieranie biznesu, zaczną wykupować bankrutujące klejnoty włoskiego przemysłu.

Czytaj też: Na północy Włoch dramat. Strach pomyśleć, co będzie na południu

„Oszczędni” jednak też mają swoje argumenty. Przede wszystkich formalny – traktaty zakazują tzw. unii transferowej, do której w praktyce doprowadziłyby koronaobligacje. Gdyby pożyczkodawcy mieli oceniać wiarygodność całej Unii, byłaby ona wyraźnie wyższa niż samych Włoch. W efekcie Włochy taniej pożyczyłaby pieniądze. Ale to również oznacza, że Niemcy czy Holandia musiałyby pożyczać drożej. Jeden z największych przeciwników koronaobligacji, holenderski minister finansów Wopke Hoekstra, przekonuje, że „rozrzutne kraje południa Unii same są sobie winne”. Gdyby zachowały zdrowe finanse, zreformowały gospodarkę, nie miałyby takich problemów. Hoekstra nie widzi powodu, aby teraz Holandia miała finansować Włochy, szczególnie że „obywatele jego kraju zacisnęli pasa, gdy to było potrzebne”.

Podkast „Polityki”: Szansa na reset? Świat po koronawirusie

Decyzja Niemców zaważy

I tak spór o koronaobligacje przenosi się na zupełnie nowy poziom narodowych złośliwości i stereotypów. Hoekstra tego nigdy nie powie, ale wielu jego współobywateli uważa Włochów za leni, którzy przez lata żyli ponad stan. To oczywiście karykatura, która ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Ale działa to również w drugą stronę. Włoska prasa coraz częściej przedstawia mieszkańców północnych krajów Unii jako bezdusznych skąpców, którzy nawet w dobie obecnego kataklizmu nie są w stanie wykrzesać z siebie odrobiny solidarności. Ale tak jak premier Conte obawia się o antyeuropejskie nastroje Włochów, tak Hoekstra obawia się wybuchu podobnych nastrojów we własnym kraju. Szczególnie że holenderska służba zdrowia również jest na skraju wydolności. I w zasadzie ma rację, bo z czysto politycznej perspektywy dlaczego gniew Włochów miałby być bardziej niebezpieczny dla Unii niż gniew Holendrów czy Duńczyków?

Kluczowym państwem, które jeszcze nie pojawiło się w tych rozważaniach, są Niemcy. I wszystko wskazuje na to, że to decyzja Berlina przeważy. Według relacji z czwartkowej telekonferencji głównym zwolennikiem porozumienia zwaśnionych stron był minister finansów Olaf Scholz. Niemiecki dziennik ekonomiczny „Handelsblatt” pisał kilka dni temu, że sprzeciw Berlina wobec koronaobligacji zaczyna topnieć. Na razie jednak tego nie widać. Mimo narracji sukcesu telekonferencja ministrów skończyła się de facto porażką unijnego „Południa” – nie będzie żadnych nowych źródeł finansowania, a warunki owej „paliatywnej” pomocy są zupełnie nieadekwatne do skali nadchodzącego kryzysu.

Czytaj też: Po pandemii – kryzys. Jak już teraz z nim walczyć?

Włosi w sytuacji bez wyjścia

Aby zrozumieć Niemców w sprawie koronaobligacji, potrzebny jest pewien eksperyment myślowy. Na jego potrzeby przyjmijmy, że Berlin nie kieruje się jakimiś wyższymi motywami, nakazującymi mu zachować status quo w imię wspólnej Europy – że w czwartek minister Scholz tylko udawał neutralnego brokera. Niemcy, z długiem publicznym w okolicach 60 proc. PKB, mogą sobie pozwolić na samodzielną obronę własnej gospodarki – w odróżnieniu od Włoch, z długiem przekraczającym 135 proc. PKB. Brutalne pytanie brzmi, czy Włosi mogą gdzie indziej pójść po pieniądze? Do Pekinu, Moskwy? Wolne żarty i Niemcy doskonale o tym wiedzą. Będą więc odwlekać w nieskończoność sprawę koronaobligacji, godząc się wspaniałomyślnie na kolejne „paliatywne” miliardy doraźnej pomocy i jednocześnie stymulować własną gospodarkę, zyskując coraz większą przewagę nad pozostałymi gospodarkami Unii. Czy Włosi mają jakieś inne wyjście? Mogą wyjść ze strefy euro i popełnić gospodarcze samobójstwo.

No ale to tylko eksperyment myślowy i spekulacje. Wszyscy czekamy na cud koronaobligacji.

Czytaj też: Nadchodzi wielki przełom w ekonomii

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną