Azja to dziś gospodarczy pępek świata. A jednocześnie region szalenie podatny na konflikty. Zarówno te lokalne: spory graniczne są zmorą subkontynentu indyjskiego oraz Mórz Wschodnio- i Południowochińskiego. Jak i globalne: rywalizacja amerykańsko-chińska przeistacza się z wojny handlowej w propagandowe starcie zwiastujące dalsze kłopoty.
Co łączy niemal wszystkie te niepokoje, to nacjonalizm Chin. Państwo Środka, aż do pandemii nieprzerwanie rosnące przez ostatnie trzy dekady, pod rządami Xi Jinpinga przeszło od strategii „ukrywania możliwości” do „chińskiego marzenia”. Złamało tym samym testament polityczny twórcy sukcesu Chin w XX w. Deng Xiaopinga: „nie podnoście głów”.
Na wzroście Chin korzystali wszyscy, dopóki był pokojowy. Ale przestaje taki być, Chiny nie sięgają jeszcze po broń, ale już po quasi-kolonialną metodę faktów dokonanych. Na przykład sypiąc sztuczne wyspy na spornych obszarach Morza Południowochińskiego, zabierając Sri Lance – za długi – port Hambantota, budując tamy na Mekongu niszczące ekosystemy Laosu i Kambodży czy robiąc z Pakistanu prawie bezwolnego wasala.
To i tak nic w porównaniu z tym, co Pekin wyczynia bliżej swoich granic i u siebie. Anulowanie autonomii Hongkongu (mimo obowiązującej umowy międzynarodowej), straszenie Tajwanu inwazją, coraz szczelniejsza kontrola obywateli dzięki punktowemu „systemowi zaufania społecznego” oraz bezlitosne prześladowania Ujgurów – to wszystko symptomy stopniowego przechodzenia z autorytaryzmu w (ultra)nowoczesny, napędzany nowymi technologiami, totalitaryzm z chińską specyfiką.
Na potępienie jest jednak za późno. Chiny są już zbyt silne, by się przejmowały połajaniami. Nauczyły się mówić „nie” ładowi międzynarodowemu, który zamierzają zmienić na swoją korzyść.