Wybory prezydenckie w USA zakończyły się we wtorek wieczorem czasu miejscowego, ale wciąż nie znamy ich wyniku. Nie sprawdziły się najbardziej optymistyczne przewidywania demokratów, że ich kandydat z ogromną przewagą pokona Donalda Trumpa. Bidenowi nie udało się pokonać prezydenta na Florydzie ani w Karolinie Północnej – w dwóch stanach, w których sondaże wskazywały na remisowy układ sił, a wygrana demokraty zapowiadałaby niemal pewne zwycięstwo, tzn. uzyskanie minimum 270 głosów elektorskich. Biden prowadził tam na początku; później okazało się, że więcej głosów uzyskał Trump. Podobnie było w Ohio i Georgii, gdzie zdawało się, że Biden także ma szanse na sukces.
Czytaj też: Jakiej Ameryki chce Biden?
U demokratów nastrój thrillera
Biden oświadczył krótko po północy: „Wierzę, że jesteśmy na drodze do zwycięstwa”, ale przyznał, że liczył na lepszy wynik na Florydzie i w Karolinie Północnej. Zaapelował do zwolenników o „cierpliwość”. Na Florydzie o porażce zdecydowała słabsza, niż oczekiwano, frekwencja zwolenników Bidena, zwłaszcza Afroamerykanów, oraz niższe poparcie Latynosów. Najliczniejsi są tam imigranci z Kuby i Wenezueli, do których najpewniej trafiły argumenty Trumpa, że rządy demokratów grożą wprowadzeniem w kraju „socjalizmu”.
Obóz kandydata demokratów czeka teraz z niepokojem na obliczenie głosów w trzech swingujących stanach, które zdecydują najpewniej o ostatecznym rezultacie wyborów: w Wisconsin, Michigan i Pensylwanii. W 2016 r. we wszystkich tych stanach, w przeszłości popierających demokratów, Trump niespodziewanie pokonał Clinton, której wygraną „przewidywały” sondaże. W tym roku sondaże pokazywały, że Biden ma nieco większą przewagę nad Trumpem niż cztery lata temu Hillary. Powtórka z historii wprowadziła w obozie demokratów nastrój thrillera.
Czytaj też: Ameryka głosuje po swojemu
Krótko po północy czasu USA we wszystkich trzech wspomnianych stanach Trump prowadził jeszcze różnicą 5–15 proc. po policzeniu około połowy głosów. Wisconsin, Michigan i Pensylwania to stany tzw. Pasa Rdzy, zamieszkane przez robotników tradycyjnego, zanikającego powoli przemysłu, którzy kiedyś głosowali na demokratów, ale w 2016 r. postawili na Trumpa, gdyż obiecał im przywrócenie miejsc pracy utraconych wskutek przenoszenia fabryk do Chin i Meksyku. W tym roku demokraci nazwali je „niebieskim murem”, który ma zapewnić wygraną (niebieski to kolor ich partii).
Decydujący „niebieski mur”
Liczenie głosów w tegorocznych wyborach przeciąga się z powodu komplikacji wynikających z pandemii. Około 100 mln Amerykanów – większość zarejestrowanych wyborców – skorzystała z możliwości wcześniejszego głosowania, które w wielu stanach rozpoczęło się kilka tygodni temu, z czego znaczna część oddała głos pocztą. Ich liczenie jest bardziej czasochłonne niż głosów oddanych osobiście (otwieranie kopert, sprawdzanie podpisu i innych danych potwierdzających tożsamość głosującego).
W niektórych stanach dopiero we wtorek 3 listopada – w oficjalnym dniu wyborów – można było rozpocząć liczenie tych głosów, chociaż nadchodziły od dawna. W innych nadsyłanie wypełnionych kart opóźniało się z winy poczty, chociaż część głosów można było wrzucić do specjalnie przygotowanych skrzynek.
Ponieważ np. w Pensylwanii dopiero rozpoczęto liczenie głosów korespondencyjnych, demokraci mają nadzieję, że z czasem Biden dogoni i pokona tam Trumpa. Po obliczeniu trzech czwartych głosów ich kandydat prowadzi poza tym 8 proc. w Arizonie, innym stanie swingującym, w którym w 2016 r. wygrał Trump. Gdyby przewagę utrzymał, wystarczyłoby najpewniej tylko jedno dodatkowe zwycięstwo w „niebieskim murze”, żeby ostatecznie przechylić szalę na swoją korzyść.
Czytaj też: Trump czy Biden? O wyborach przesądzi poczta