Arytmetycznie język Moliera umocnił swoją pozycję w Brukseli. Podczas ostatniej gorącej debaty budżetowej wśród 27 uczestników na najwyższym szczeblu było trzech frankofonów i tylko dwóch anglofonów, odkąd w tej grupie, wraz z brexitem, nie ma już Borisa Johnsona. Także aktualny przewodniczący Rady, Belg Charles Michel, jest frankofonem, co wzmacnia rzeczone skrzydło (choć akurat przewodnicząca Komisji Ursula von der Leyen swobodniej czuje się po angielsku). Angielski powinien wypaść z listy 24 języków oficjalnych Unii, bo Malta i Irlandia wpisały na nią swoje inne, poza angielskim, języki oficjalne, maltański i irlandzki (a można było wpisać tylko jeden). Ale nadal należy wraz z francuskim i niemieckim do grupy języków proceduralnych, roboczych, w których odbywa się praktyczna komunikacja w Unii. W ubiegłym roku translatorzy Komisji przetłumaczyli 1,9 mln stron z angielskiego, 74 tys. z francuskiego i 38 tys. z niemieckiego, co dobrze oddaje absolutną supremację angielszczyzny. Przy czym nie jest to już brytyjski angielski, a jakaś jego unijna wersja. Przez lata nasiąkał francuszczyzną, kiedy jeszcze tu panowała, a potem unijnym metażargonem, na tyle uproszczonym, żeby wszyscy byli w stanie go zrozumieć i łatwo dał się tłumaczyć na kolejne języki.
Francuzi liczą, że odkują się językowo na brexicie. Prezydent Macron zaapelował o więcej francuskiego i niemieckiego na co dzień, frankofońscy urzędnicy zwrócili się z dramatycznym apelem do świeżo wybranej przewodniczącej Komisji, żeby umożliwiła „posługiwanie się francuskim”, obserwatorzy nawet odnotowali taki trend, ale nie naruszył on imperialnej dominacji angielskiego. Aż trudno dziś uwierzyć, że od samych narodzin i jeszcze ćwierć wieku temu Unia była instytucją frankojęzyczną, taką miała kulturę administracyjną i prawną (należała do niej połowa z sześciu państw założycieli).