Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Czy Ameryka Bidena odwróci się od Saudyjczyków?

Joe Biden z wizytą w Arabii Saudyjskiej w 2011 r. Joe Biden z wizytą w Arabii Saudyjskiej w 2011 r. Fahad Shadeed / Reuters / Forum
Pierwsze decyzje nowego prezydenta są jak zimny prysznic w porównaniu z serdecznością Donalda Trumpa. Ale Arabia Saudyjska jest zbyt bogata i ważna, by USA mogły ją zlekceważyć czy pominąć.

Zablokowana sprzedaż 10 tys. sztuk precyzyjnej amunicji lotniczej i koniec wsparcia dla ofensywnych operacji powietrznych Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich nad Jemenem – w regionalnym wymiarze to istne trzęsienie ziemi. Zafundował je Joe Biden dwojgu najbliższym – poza Izraelem – sojusznikom USA na Bliskim Wschodzie.

Zwrot był niezwykle ostry, bo jeszcze w grudniu Emiraty cieszyły się z podpisania umowy na samoloty F-35 i bezzałogowce Reaper, pierwsze sprzedane przez Stany do kraju arabskiego, by miesiąc później usłyszeć od Bidena, że transakcja zostaje tymczasowo zawieszona. A był to ostatni akord arabskiej kampanii Donalda Trumpa, która poprzez normalizację stosunków kilku krajów Zatoki Perskiej i Afryki Północnej z Izraelem jest jednym z najbardziej cenionych dokonań jego polityki zagranicznej.

Z drugiej strony hurtowa sprzedaż broni używanej w etycznie wątpliwych nalotach, które dla obrońców praw człowieka były zbrodniami wojennymi, budziła niesmak nawet u republikańskich zwolenników prezydenta. Budowała przy tym jego wizerunek ojca sukcesów gospodarczych i eksportowych Ameryki. Dawała też pracę amerykańskim robotnikom, co było ważne w wyborach i pozostaje istotne w postpandemicznym kryzysie. Posługując się argumentami natury moralnej i wyznaczając nowy kurs polityki wobec największego arabskiego partnera, Biden postanowił jednak wstrzymać kontrakty podtrzymujące wojnę w Jemenie.

Jemen. Paskudna wojna

Wojna domowa w Jemenie jest tak samo odrażająca jak inne konflikty na Bliskim Wschodzie, tyle że bardziej. Jemen to wedle dzisiejszych standardów jeden z najbiedniejszych krajów świata, położony na zapomnianym przez Boga i ludzi południowym krańcu olbrzymiego Półwyspu Arabskiego, przez historię naznaczony podziałami, kolonialną okupacją, zamachami stanu, latami wojny domowej i arabskim socjalizmem.

Pozorne zjednoczenie tradycjonalistów na północnym zachodzie kraju i „postępowców” na południowym wschodzie przyszło pod koniec XX w., ale nie trwało długo. W ciągu dwóch dekad Jemen stał się na nowo areną „wojny zastępczej”, w której interesy Zachodu, na miejscu reprezentowane przez Arabię Saudyjską, ścierały się z bojownikami wspieranymi zbrojnie i politycznie przez Iran. Zapalnikiem była, jak dla wielu krajów regionu, tzw. arabska wiosna z 2011 r. Rządzący od ponad 20 lat i sympatyzujący z Iranem Ali Saleh został obalony, a władzę przejął jego wcześniejszy zastępca, wspierany przez Saudyjczyków Abdarbuh Hadi. Na reakcję walczących o prymat na Bliskim Wschodzie i podzielonych religijnie regionalnych potęg nie trzeba było czekać – przy wsparciu Iranu wybuchło powstanie przeciw prosaudyjskiemu rządowi, znane jako ostatnia wojna domowa w Jemenie albo rebelia Huti.

Wojna przyciągała uwagę Zachodu po wstrząsających publikacjach o rzekomych zbrodniach i doniesieniach organizacji pozarządowych o chorobach, głodzie i upadku Jemenu jako państwa. Toczyła się jednak dużo poniżej poziomu zainteresowania szerokiej opinii publicznej i polityków. Tymczasem Zachód – tak USA, jak europejskie potęgi, a zarazem czołowi dostawcy broni na saudyjski rynek – niejako z automatu, a może nawet ochoczo stanął po stronie saudyjskiej, występując przeciw Iranowi i w interesie swoich firm obronnych.

Barack Obama jakby z bezsilności poparł koalicję Saudyjczyków i Emiratczyków na rzecz stłumienia kolejnego wspomaganego przez Iran powstania w eksplodującym na nowo regionie. Administracja Trumpa najpierw z mocą wpierała Saudyjczyków, by później starać się przynajmniej pozorować działania łagodzące konflikt, który nagłówki opisywały w kategoriach katastrofy humanitarnej i „zabijania dzieci przez amerykańskie bomby” (europejskie też). Ale odległa wojna w mało interesującym zakątku świata pod względem zaopatrzenia w broń i amunicję wszystkim była na rękę. W 2020 r. padła ofiarą pandemii i prawie się o niej nie mówiło.

Czytaj też: Dlaczego Donald Trump zbroił Arabów?

Gdzie jest Jemen?

Bo większości Amerykanów nazwa Jemen – w przeciwieństwie do Izraela, Iraku, Kuwejtu, Arabii Saudyjskiej czy Afganistanu – nic nie mówi. Chyba że chodzi o ledwie pamiętających seans widzów niezbyt dobrze ocenionego filmu sprzed 20 lat „Regulamin zabijania”. Będący wówczas u szczytu kariery aktorskiej Tommy Lee Jones jako emerytowany adwokat w mundurze broni przed sądem wojskowym czarnoskórego pułkownika marines (równie wtedy popularnego Samuela L. Jacksona). Jego ludzie, chroniący ambasady USA w stolicy Jemenu, otworzyli ogień do tłuszczy wrogo nastawionych i nacierających na budynek demonstrantów. Pułkownik zostaje oskarżony, w zgodzie z duchem obrony praw człowieka, przez cywilnych polityków, a wojskowy prawnik, zawdzięczający mu życie w Wietnamie, chce ratować towarzysza broni przed wrogim systemem i wyrokiem. Jak wiele amerykańskich filmów osadzonych w bliskowschodnim anturażu i ten rozgrywa się wysoko ponad głowami owej „tłuszczy”, ale upowszechnia obraz groźnej, rozkrzyczanej masy, uzbrojonej w kałasznikowy i koktajle Mołotowa, używającej kobiet i dzieci jako żywych tarcz, mającej nie wiadomo co za złe Ameryce i gotowej na śmierć.

Przypuszczalnie 20 lat później taki też musi być obraz wojny domowej w Jemenie w oczach Amerykanów, o ile w ogóle się nad nią zastanawiają. Trudno się temu dziwić, skoro przywódcy zachodniego mocarstwa sami mają coraz większe trudności z wytłumaczeniem, dlaczego od dwóch dekad ich chłopcy i dziewczęta muszą wyjeżdżać i ginąć na piaskach pustyni w sąsiednim Iraku, Syrii, dalej położonym Afganistanie. Do Jemenu Amerykanie oficjalnie nie „weszli”, zapewniali jednak arabskim sojusznikom wsparcie rozpoznawcze, powietrzne, a przede wszystkim zwiększone dostawy broni.

4 lutego Biden ogłosił, że to koniec. Dwa dni później sekretarz stanu Anthony Blinken zadzwonił do swego odpowiednika w Rijadzie i jeśli ufać w pełni oświadczeniu rzecznika departamentu stanu, wspomniał o prawach człowieka i potrzebie skończenia wojny. Jak w przypadku wielu wstępnych deklaracji problem, jak przywrócić pokój czy pomóc ludności cywilnej, został odłożony na później.

Czytaj też: Saudyjczycy zdejmą blokadę z Kataru. Efekt Bidena?

Arabowie, ważny klient USA

Nie jest tak, że USA Bidena całkiem odwracają się od Saudyjczyków na obronnym froncie. Arabia Saudyjska od dekad jest w czołówce klientów kupujących broń, a Waszyngton ma do Rijadu zaufanie tak duże, że sprzedaje systemy najnowocześniejsze, nawet takie, których w siłach zbrojnych USA jest deficyt.

Przykładem kolosalny zakup wyrzutni antyrakietowych wysokiego pułapu THAAD za 15 mld dol., jakiego Arabia Saudyjska dokonała za rządów Trumpa. Umowa była pokłosiem słynnej wizyty amerykańskiego prezydenta w Rijadzie, jego pierwszej podróży zagranicznej, w czasie której tańczył z szablami w pałacu królewskim, a później chwalił się zebraniem 110 mld dol. w obietnicach zamówień wojskowych. Potem okazały się głównie listami intencyjnymi, a nie wynegocjowanymi kontraktami za żywą gotówkę, co nie zmienia faktu, iż Saudyjczycy kupowali dużo i drogo. Amerykanie przymykali zaś oko na zbombardowanie „amerykańską bombą” szkolnego autobusu z dziećmi czy brutalne morderstwo dziennikarza na zlecenie księcia bin Salmana.

Senator John McCain, „sumienie republikanów”, mówił wtedy, że Arabia Saudyjska prowadzi w Jemenie wojnę, a żeby wygrać, potrzebuje broni. Biden też nie skreśla handlu uzbrojeniem całkowicie: „Arabia Saudyjska jest atakowana pociskami, dronami i inną bronią z irańskich dostaw dla bojowników w różnych krajach. Będziemy wspierać i pomagać bronić jej niepodległości, integralności terytorialnej i narodu”. To jasny sygnał, że jeśli Saudyjczycy uzasadnią zakupy uzbrojenia obroną przed Iranem i nie dadzą jaskrawych powodów do zastrzeżeń natury humanitarnej, to mogą nadal liczyć na otwarte arsenały USA. Dla firm zbrojeniowych oznacza to, że co straciły na bombach i rakietach zrzucanych w nadmiarze na jemeńskich cywilów, to mogą odrobić na bezzałogowcach, pociskach przechwytujących czy precyzyjnej amunicji lotniczej, przydatnej Saudyjczykom w rozgrywce z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem – Iranem.

Biden nie może sobie pozwolić na utratę tak poważnego klienta, zapewniającego co roku wielomiliardowe wpływy znaczącej gałęzi przemysłu. Sam w czasie dwóch kadencji jako wiceprezydent aprobował liczne kontrakty dla Rijadu, w tym awaryjny zakup czołgów Abrams w drugiej połowie 2016 r., kiedy okazało się, że saudyjskie straty na „łatwej” wojnie w Jemenie są znaczne. Arabowie są przy tym kupcami „obrotowymi” i jeśli tylko będą w stanie, zdobędą potrzebny sprzęt w Europie, Azji czy nawet Rosji – kilka lat temu głośno było o ich negocjacjach w sprawie systemów obrony powietrznej S-400 i taktycznych pocisków balistycznych Iskander. Prezydent USA w żadnym razie nie może utracić arabskiego sojusznika, w którego Stany – nie tylko za czasów i z powodu Trumpa – zainwestowały przyszłość strategicznych relacji na Bliskim Wschodzie.

Czytaj też: Szemrane interesy Jareda Kushnera, zięcia Donalda Trumpa

Biden potrzebuje Rijadu

Arabia Saudyjska to bowiem kraj o subkonktynentalnych rozmiarach i takim samym znaczeniu. Położony na „skrzyżowaniu świata”, a w każdym razie pozwalający to skrzyżowanie kontrolować. Jego roponośna rola nie jest już dla Ameryki tak istotna, jak była w XX w., ale przecież pozostaje ważna dla wielu sojuszników USA – a także dla rywali i wrogów.

Kontrola Zatoki Perskiej nie traci więc na znaczeniu, choć je zmienia – to już nie jest życiowo ważna arteria zaopatrzeniowa Ameryki, ale wciąż arteria kluczowa dla reszty świata, a może nawet ważniejsza w sytuacji, gdy Ameryka nie zależy bezpośrednio od jej przepustowości i do pewnego stopnia może nią manipulować. Owszem, Ameryka ma wielu innych, mniejszych sojuszników w Zatoce i świecie arabskim, ale wielu z nich postrzega pustynne królestwo jako regionalnego lidera, może nawet hegemona, na pewno depozytariusza duchowych skarbów islamu. Innymi słowy, jako punkt odniesienia w polityce zagranicznej.

Reorientacja polityki Waszyngtonu wobec Rijadu zachodzić będzie przede wszystkim na tle rozwoju sytuacji z Iranem. Właśnie teraz zaczynają się rozmowy sekretarza stanu Tony’ego Blinkena z europejskimi sojusznikami, którzy wspierają dążenie administracji Bidena do nowego układu nuklearnego z Iranem. Za wcześnie, by przesądzać, co z tego wyniknie, Iran raczej nie pomaga w odbudowie zaufania, a nawet prowokuje. Sygnałem zmiany, bolesnym wizerunkowo, było zdjęcie z jemeńskich rebeliantów Huti piętna globalnej organizacji terrorystycznej, co w intencji Amerykanów ma ułatwić pomoc humanitarną.

Inną osią, na której skali przesuwać się będą relacje USA–Arabia Saudyjska, jest polityka Izraela i wsparcie jej – za Trumpa bezwarunkowe, za Bidena zapewne już nie tak silne. Dowodem choćby to, że premier Beniamin Netanjahu musiał czekać na rozmowę telefoniczną z Bidenem niemal miesiąc od zaprzysiężenia. Ale tu też nie ma miejsca na ruchy burzące obecny układ, co najwyżej go korygujące. Normalizacja relacji Izraela z kolejnymi krajami arabskimi, określana przez Trumpa mianem układów Abrahama, jest wartością, której nowy rząd nie chce zaprzepaścić.

Czynnik turecki

Zmniejszanie napięcia na Bliskim Wschodzie jest strategicznym celem USA, bo pozwala zmniejszać niepopularne zaangażowanie wojskowe w regionie, w części przenosząc odpowiedzialność za militarne bezpieczeństwo na jego gospodarzy, wśród których Arabia Saudyjska i Izrael grają główne role.

Jest jeszcze czynnik turecki, chyba najbardziej nieprzewidywalny. Napięcia między Ankarą a Rijadem w ostatnich latach tylko rosły, w zeszłym roku zawiązana została nawet swego rodzaju antyturecka koalicja Izraela, Egiptu, Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, oskarżająca Recepa Tayyipa Erdoğana o tworzenie wraz z Iranem największego zagrożenia dla bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie.

Arabowie konserwatywnie traktujący islam są skonfliktowani z Turkami, promującymi bardziej świecki, za to bardziej ekspansywny model „mocarstwa islamskiego”. Ograniczoną „wojnę zastępczą” obie strony toczyły w Libii, ale na froncie syryjskim, gdzie w grze jest wróg obu – Iran – potrafiły się dogadywać. Co tylko potwierdza, że balans sił czterech krajów regionu: Arabii Saudyjskiej, Izraela, Turcji i Iranu, będzie podstawą nowego podejścia Ameryki. Na razie weszliśmy w fazę korekty i oceny szans na poważniejsze zmiany.

Były doradca Clintona i Obamy: Biden się zna

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną