Londyn w styczniu odmówił ambasadorowi UE w Wielkiej Brytanii statusu równego zwykłym ambasadorom, kopiując działania administracji Donalda Trumpa (która ostatecznie odpuściła takie nieprzyjazne gesty). Unijni dyplomaci zwykle cieszą się poza wspólnotą zwykłym statusem ambasadorskim. Jednak rząd Borisa Johnsona, który najpierw jako dziennikarz, a potem polityk zwykł straszyć radykalnie sfederalizowanym „superpaństwem” UE, teraz objaśnia, że Unia jest zwyczajną organizacją międzynarodową, więc nie może mieć normalnych ambasadorów.
Czytaj też: Groźba polexitu
Brexit. Gorąco na linii Bruksela–Londyn
Szkopuł w tym, że te przepychanki w kwestiach protokolarno-prestiżowych stały się zaledwie wstępem do kolejnego konfliktu o kontrole graniczne w Irlandii. „Wielka Brytania już po raz drugi zamierza złamać prawo międzynarodowe” – ogłosiła w tym tygodniu Komisja Europejska.
Spór, jak zachować po brexicie „niewidoczną granicę” między unijną Irlandią a brytyjską Irlandią Północną, był głównym powodem przeciągania się rokowań w sprawie umowy o brexicie. Premier Theresa May wynegocjowała teoretycznie tymczasowy „bezpiecznik irlandzki” i cała Wielka Brytania miała być podporządkowana takim regułom celnym jak UE. Tyle że Johnson wysadził ją z siodła m.in. pod hasłami walki z tym „uderzającym w suwerenność” rozwiązaniem. Stanęło na pełnym wyjściu Wielkiej Brytanii ze wspólnego rynku i unii celnej z UE z wyjątkiem Irlandii Północnej.
W rezultacie od stycznia towary wwożone do Ulsteru z pozostałej części Zjednoczonego Królestwa powinny być traktowane jako import (dzięki temu już potem nieskrępowanie można je przewozić do Irlandii, a stamtąd na cały unijny rynek).