Doniesienia z Brazylii są przerażające: już prawie 400 tys. zmarłych na covid. Według prognoz w tym tempie do połowy roku będzie ich grubo ponad pół miliona. Średnia dzienna liczba zgonów w ostatnich tygodniach to ponad 3 tys.
Ludzie umierają w domach, poczekalniach i na korytarzach szpitalnych. Tam, gdzie brakuje łóżek, pomocy chorym udziela się na krzesłach – tyle że niektórzy osłabieni wirusem nie mają siły nawet siedzieć. W wielu szpitalach są listy oczekujących na leczenie na oddziałach intensywnej terapii, mimo że jeśli ktoś kwalifikuje się do takiego leczenia, zazwyczaj czekać nie może.
W niektórych miastach wojsko buduje ad hoc nowe szpitalne oddziały – w wielkich namiotach. Ale cóż z tego, skoro nie ma kto ich obsługiwać. Brakuje personelu medycznego, a ten, który pracuje non stop, nie daje już rady.
Jeszcze niedawno Brazylia była wzorem dla innych krajów globalnego Południa w radzeniu sobie m.in. z zakażeniami wirusowymi: HIV i roznoszoną przez komary Ziką. Dziś lekarze brazylijscy, jak i ci z międzynarodowych organizacji pomocowych, jak Lekarze bez Granic, mówią, że nigdy wcześniej nie widzieli załamania systemu opieki zdrowotnej na tak ogromną skalę.
W kraju, w którym obszary biedy wciąż są ogromne, gdzie w dużych miastach czasem 20–30 proc. populacji mieszka w dzielnicach nędzy – fawelach, pandemia rozprzestrzenia się niczym pożar na wyschniętej prerii. Nie ma tam szans na zachowanie fizycznego dystansu między ludźmi: ciasna zabudowa, co najmniej po kilka osób w niewielkich izbach, zazwyczaj marna wentylacja, kiepskie warunki sanitarne. Fawele mają nieraz spore kłopoty z dostępem do wody pitnej – jak tu zachować choćby higienę rąk?
Nie dość tych nieszczęść: w Brazylii rozwija się bardziej zaraźliwy niż inne wariant wirusa.