Gorączka zakupów przed zapowiedzianymi ograniczeniami w handlu objęła w Turcji jeszcze jedną branżę: sklepy monopolowe. Po raz pierwszy od czasów Atatürka (skądinąd zagorzałego miłośnika raki, miejscowej anyżówki, zwanej lwim mlekiem) zakazano sprzedaży alkoholu. Posunięcie to znalazło się na długiej liście covidowych restrykcji: po marcowym odmrożeniu i późniejszym znacznym wzroście zakażeń na nowo wprowadzony został lockdown, zamknięto szkoły, ograniczono poruszanie się oraz drastycznie – handel, poza podstawowymi produktami (raki, wina i popularnego piwa Efes na niej nie umieszczono). Minister spraw wewnętrznych Suleyman Soylu tłumaczył, że musi być sprawiedliwość. Skoro zamknięto wszystkie tekel, tradycyjne monopolowe, a także kioski z wyszynkiem, to sprzedaży trzeba było zabronić też w otwartych supermarketach. Czyli całkowicie. Zakaz obowiązuje do 17 maja, czyli – tak się składa – końca tegorocznego ramadanu. Co dało dodatkowy asumpt do przypuszczeń, że ta prohibicja ma zabarwienie religijne i że pandemia jest dobrym pretekstem do przeprowadzenia czegoś w rodzaju próby generalnej przed trwałymi ograniczeniami.
Prezydent Recep Tayyip Erdoğan nie kryje przywiązania do narodowego i prawdziwie mlecznego ajranu, na bazie jogurtu, i przekonania, że pobożny muzułmanin powinien się wstrzymać od konsumpcji procentów. Konserwatywna prowincja, czyli jego główny elektorat, jest podobnego zdania i od kilku lat trwają tam rozmaite administracyjne podchody: np. skupia się sprzedaż alkoholu w wybranych dzielnicach czy ulicach (tu poligonem jest miasto Osmangazi, na zachodzie kraju), ogranicza godziny, a w całym kraju obowiązuje zakaz picia w miejscach publicznych. Liberalni konsumenci z dużych miast, którzy raczej nie głosują na islamistyczną AKP Erdoğana, podnieśli teraz w mediach społecznościowych raban, że zakaz jest niekonstytucyjny i może być przedłużony, narodził się nawet ruch #alkolumenokunma (dosłownie: nie ruszajcie mojego alkoholu).