Zanim futbol stał się biznesem, był też mitem. Potwierdzeniem iluzji czy wiary, że choć świat najlepszy nie jest, to bywa sprawiedliwy.
Czarnoskóry pucybut Pele z miasteczka Tres Coracoes w Brazylii, Diego ze slumsów pod Buenos Aires, Samuel Eto z Kamerunu, Sadio Mane z Senegalu… Krótkie, niewiele ponadstuletnie dzieje futbolu są usłane historiami z gatunku „spełnienie snu”. Historia najlepszego z najlepszych Leo Messiego jest nieco inna – urodził się w rodzinie klasy średniej, ale też miał pod górkę, tylko inną. W jego historii silna wola i determinacja na przekór biologii plus współczesna medycyna dokonały cudów.
Dawid pokonuje Goliata, biedak może zostać królem, fizycznie niedorozwinięty – mocarzem, sprawiedliwość choć czasem zwycięża, każdy ma szansę… itd., itp. Wszystko to są opowieści o futbolu, które wyjaśniają, dlaczego ten sport tak wielu porywa. Nie mówiąc o jego spektaklowej stronie: w tej rywalizacji wszystko może nagle stanąć na głowie. Jak w hollywoodzkim filmie.
Hollywoodzkie są też porażki. Aż miło, gdy jeden gigant upada pod ostrzałem innego (Brazylia–Niemcy 1:7). Jeszcze przyjemniej, gdy odwieczny Dawid rozkłada na łopatki Goliatów – jak Crvena Zvezda, zdobywająca w 1991 r. Puchar Europy (poprzednik pucharu Ligi Mistrzów). Lub niedawno niepozorne Leicester City wygrywające Premier League i pokonujące wszystkie wyspiarskie potęgi. Przez chwilę można pomyśleć, że nie o wszystkim przesądzają wielkie pieniądze.
Za kilka dni w finale Ligi Mistrzów zmierzą się jednak dwie sportowo-biznesowe potęgi: Manchester City, należący do szejka Mansura bin Zajeda al Nahjana (zarazem wicepremiera Zjednoczonych Emiratów Arabskich) oraz Chelsea Londyn, własność rosyjskiego oligarchy Romana Abramowicza.