Łukaszenka grubo przeszarżował. W cywilizowanym świecie nie porywa się samolotów pasażerskich. Nie uprowadza się lecących nimi dziennikarzy. Nie robi się tego w asyście wojskowego myśliwca. Dotąd białoruski dyktator był ledwie pariasem z peryferii, mógł dowolnie fałszować wybory, zlecać zabójstwa krytyków, torturować tysiące demonstrujących obywateli i nie spotykały go żadne poważne nieprzyjemności. Wszystkie te zbrodnie były lokalne, naturalnie wpisywały się w pejzaż przaśnego autorytaryzmu. Teraz Aleksandr Łukaszenka musi liczyć się z konsekwencjami innej rangi, skoro w akcie państwowego terroryzmu wypuścił się poza własne podwórko w stylu Kaddafiego, czym awansował do ligi dyktatorów groźnych dla otoczenia.
Zatrzymując Ramana Pratasiewicza, twórcę i autora poczytnych opozycyjnych kanałów internetowych, zahaczył o kilka krajów. Bloger ma status uchodźcy w Polsce. W Polsce samolot jest zarejestrowany, leciał z Grecji na Litwę, linia lotnicza jest irlandzka, na pokładzie byli pasażerowie innych unijnych państw. Przedstawiciele reżimu są zachwyceni sprawnością akcji wywiadu, który drugi raz w ciągu kilku tygodni zadziwił świat, przecież dopiero co wykrył spisek na życie Łukaszenki. Udało się zagrać na nosie Europy, oskarżanej wprost i tłustym drukiem o wspieranie trwającej antyłukaszenkowskiej rewolucji. Na czele z Rzeczpospolitą, pragnącą ponoć odbić Kresy, i Litwą, leczącą kosztem Białorusi fantomowe bóle po dawnym imperializmie.
W swoich kalkulacjach Łukaszenka albo zignorował wspólny front wystraszonej Unii, albo jej ostrej reakcji potrzebował, by definitywnie zakończyć ćwiczony od lat balans między Zachodem a Rosją. Unijni przywódcy – do tego namawia ich bezradny rząd w Warszawie, który samodzielnie nie ma prawie żadnego przełożenia na sytuację wewnętrzną na Białorusi, w tym los polskiej mniejszości – od razu wylicytowali wysoko, zaczęli m.