Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Głodówka i krzyk dla Białorusi. A co my możemy zrobić?

Stanisława Glinnik prowadziła w Warszawie strajk głodowy. Stanisława Glinnik prowadziła w Warszawie strajk głodowy. Adam Stępień / Agencja Gazeta
Ważne są pytania etyczne: czy możemy normalnie funkcjonować, gdy mamy 476 więźniów politycznych i stale ich przybywa? Co wybieramy: gospodarkę czy ich życie? – mówi Stanisława Glinnik, Białorusinka, która prowadziła strajk głodowy w Warszawie, domagając się sankcji na Mińsk.

JAGIENKA WILCZAK: Pani się urodziła w którym roku, pani Stasiu?
STANISŁAWA GLINNIK: W 1994. Akurat miesiąc później Łukaszenka doszedł do władzy. A urodziny mam tego dnia co Lech Wałęsa...

Pani dziadek, prof. Stanisław Szuszkiewicz, przewodniczący Rady Najwyższej RB i parlamentu Białorusi, polityk, który w grudniu 1991 r. doprowadził do rozwiązania Związku Radzieckiego w Wiskulach, nadal był w polityce.
Przestał być właśnie głową parlamentu, ale był – i jest – w polityce wciąż aktywny. Często nie było go na moich urodzinach, bo jeździł do Gdańska na urodziny prezydenta Wałęsy.

Jakie wyniosła pani wspomnienia z domu, czy to był dom na wskroś przesiąknięty polityką?
Aż tak nie, moi rodzice nie byli politycznie zaangażowani. Mama jest kompozytorką, a ojciec architektem. Wielka polityka zjawiała się, gdy dziadek przyprowadzał zagranicznych gości, znajomych, dziennikarzy. Kiedy byłam dzieckiem, nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne stanowisko zajmował. Dziadek Stanisław nie był nigdy skorumpowany, nie mieliśmy wielkich zasobów, żyliśmy jak większość ludzi wtedy, niebogato.

Stanisław Szuszkiewicz jest fizykiem jądrowym, znanym w świecie profesorem. O Wiskulach też opowiadał?
Tak, często. A ja dość wcześnie zaczęłam pytać, bo w szkole uczono, że wszyscy uczestnicy spotkań białowieskich byli pijani i dlatego doszło do podpisania aktu rozwiązania ZSRR. Pytałam dziadka, jak było. Wytłumaczył mi, że tak działała białoruska propaganda. Opowiadał, co widział w świecie, słyszałam to od dzieciństwa. Kiedy miałam pięć lat, rodzice zabrali mnie po raz pierwszy na demonstrację, po raz pierwszy zobaczyłam OMON, samochody pełne funkcjonariuszy, a ponieważ mieszkaliśmy w centrum, z okien było widać, co się działo. Na nasze podwórko podjeżdżały samochody, funkcjonariusze ruszali do akcji lub prowadzili zatrzymanych.

Później poznałam kolegów, większość to były dzieci opozycjonistów. Uczyli się w podziemnym Liceum Humanistycznym, byli już mocno zaangażowani. Pokazali mi, gdzie zdobyć znaczki, naklejki, ulotki, płyty z muzyką. Mieliśmy po 11 lat. Tak się zaczęło i w tym klimacie już dorastałam. Nie byłam w żadnej partii, ale kręciłam się wokół Białoruskiego Narodowego Frontu, tam zawsze działo się wiele ciekawych rzeczy. Wielu aktywistów zaczynało we Froncie lub młodym Froncie, a nawet w liceum Kałasa. Franak Wiaczorka, dziennikarka Hanna Lubakowa... Witaut Siłczyk, syn Wiaczesława, jest dziennikarzem Biełsatu.

Tajne komplety białoruskie

Prawda, działało liceum podziemne!
Liceum Humanistyczne im. Jakuba Kołasa zostało zamknięte przez Łukaszenkę w 2003 r., ponieważ uznano, że wychowuje w duchu nacjonalistycznym i naucza w języku białoruskim. Liceum nadal działa w podziemiu, młodzież, która do niego uczęszcza, jest oficjalnie objęta programem edukacji domowej. Część nauki odbywa się w Polsce lub Litwie, a zaliczenia egzaminów końcowych i matura – w normalnej, państwowej szkole. To głównie dzieci z rodzin sprzeciwiających się polityce Łukaszenki. Ja nie chodziłam do tej szkoły, miałam uzdolnienia w kierunku nauk ścisłych i kończyłam liceum Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego w klasie chemiczno-biologicznej, ale wszyscy, z którymi się kolegowałam, kończyli liceum Kołasa.

Te nauki ścisłe to po dziadkach?
Pewnie po babci, która była biochemikiem. Tak się u nas wymienia w rodzinie: jedno pokolenie ma uzdolnienia humanistyczne, następne ścisłe. Pradziadkowie byli pisarzami, dziadkowie to fizyk i biochemiczka, ja wprawdzie studiuję teraz turystykę i hotelarstwo na SGGW, ale bardziej od strony technologicznej.

A jak było z pani przyjazdem do Polski?
Jeszcze w liceum zrobiłam projekt konkursowy, trawę odporną na sól. Dostałam srebrny medal podczas prezentacji w Turcji i zostałam wpisana do Koła Zdolnych Dzieci przy prezydencie kraju, otrzymałam dyplom z podpisem Łukaszenki. Dzięki temu mogłam studiować na wybranej uczelni bez egzaminu, i wybrałam kierunek biologiczny na Białoruskim Państwowym Uniwersytecie. Po roku zdałam sobie sprawę, że z biotechnologią, o której marzyłam, te studia nie mają nic wspólnego. W dodatku były tam obowiązkowe przedmioty, m.in. ideologia białoruskiej państwowości, historia II wojny na Białorusi itp. Wiedziałam, że raczej nie ukończę tego kierunku. Zaczęłam też pracę w hostelu, był 2012 r., wybory parlamentarne. Wynajmowaliśmy salę niezależnym zagranicznym obserwatorom. Następnego dnia wszyscy, pracownicy, obserwatorzy i goście, także z Rosji i Kazachstanu, zostali zatrzymani. Zrozumiałam, że nie da się tak żyć.

Po protestach i represjach w związku z wyborami w 2016 r. uruchomiono w Polsce program stypendialny im. Konstantego Kalinowskiego, adresowany do młodych, aktywnych Białorusinów. Aplikowałam i w 2013 r. przeprowadziłam się do Polski. Niestety, w tamtym czasie wybór kierunku studiów nie zależał od studenta. Być może dlatego, że byłam już zaangażowana politycznie, a może ze względu na rodzinę skierowano mnie na studium Europy Wschodniej. To wspaniały wydział, ale nie dla mnie. Zawsze pasjonowałam się naukami ścisłymi, w tym kierunku chciałam się kształcić. Nie ukończyłam UW, zdecydowałam się aplikować na SGGW. Pracuję, opłacam studia, dostaję stypendium rektorskie za dobre wyniki w nauce. Został mi rok. Teraz jestem na urlopie dziekańskim, bo wciąż się coś dzieje, a zaangażowałam się w pomoc represjonowanym Białorusinom przyjeżdżającym do Polski.

Małe państwo w dużym państwie

Jak się pani odnajdywała w rzeczywistości społecznej i politycznej, która panią otaczała na Białorusi? Jak nazwałaby pani te postawy: akceptacja, obojętność, niezgoda?
W moim otoczeniu nie było akceptacji! Mieliśmy swoje małe państwo w dużym państwie. Ja zawsze wiedziałam, że moja flaga jest biało-czerwono-biała. Wiedziałam, że inni mają czerwono-zieloną, ale to jest gdzieś z boku i nie dotyczy mojego życia. Z kulturą czerwono-zieloną twarzą w twarz spotkałam się na uniwersytecie. Chodziłam do dobrej szkoły, moje liceum też było opozycyjne, na wszystkich konkursach, olimpiadach panowała atmosfera wolności, wszyscy rozumieli, o co chodzi w polityce. Ale na uniwersytecie spotkałam prawdziwych miłośników czerwono-zielonego, może dlatego, że Łukaszenka zawsze miał największe poparcie poza Mińskiem, a na uczelni byli ludzie z całego kraju.

Kiedy jeździła pani na Białoruś z Polski, widziała pani, że jest coraz gorzej?
Były lepsze okresy. W 2014 r. były mistrzostwa świata w hokeju, na Białorusi wymieniono pograniczników na milszych i mówiących po angielsku, podobnie sprzedawców w sklepach, żeby poprawić wizerunek w oczach turystów. Bardzo się starano i wyglądało to nawet fajnie. W 2015 r. przyszły wybory. Byłam rozczarowana, bo oczekiwałam fali protestów, jak w 2010 r. A nie było nic, zupełnie. Może wszyscy są zadowoleni z tego, co jest? Wtedy po raz pierwszy przyszło mi na myśl, żeby zostać w Polsce. Była tylko grupa ludzi, którzy walczyli przeciw dyktaturze, a inni jej nie poparli. Krytykowali, że wciąż czegoś chcą, a nie wiadomo, czego i po co, skoro jest OK.

Przecież wciąż były niewyjaśnione zabójstwa przeciwników politycznych Łukaszenki, opozycjoniści siedzieli w więzieniach. Ludzie tego nie widzieli?
Tak było, to chyba dziedzictwo radzieckie. Oni myśleli w ten sposób: więzienia są dla opozycjonistów. My jesteśmy normalnymi ludźmi, nie opozycją, z nami tak nie będzie. A przecież także podczas mistrzostw w hokeju został aresztowany Daszkiewicz i Seweryniec. Nikt nie zwrócił na to uwagi, wszyscy byli zadowoleni, że przyjechali turyści, a impreza się udała.

Przebudzenie Białorusi. Zaczęło się w pandemii

W którym momencie, pani zdaniem, to się zmieniło?
Na początku pandemii w 2020 r. Ludzie zobaczyli, że państwo im nie pomaga, muszą sobie radzić sami, a Łukaszenka śmieje się, zwłaszcza z ludzkiej śmierci. Kiedy z powodu covidu zmarł znany aktor teatralny z Witebska, Łukaszenka komentował, że sam sobie jest winny. Opowiadał, że lekarstwem jest wódka. Wtedy ruszyła kampania Bycovid, robiona przez tych samych ludzi, którzy teraz tworzą fundację Bysoł, cały naród połączył się w walce z covidem, wolontariusze zajmowali się dystrybucją pomocy humanitarnej, docierającej także z Polski. Ludziom otworzyły się oczy. Wtedy zaczął zdobywać popularność komunikator Telegram, bo w oficjalnych państwowych wiadomościach nie było ani słowa o wirusie. Mówiono, że nie ma zakażeń, a w Telegramie można było znaleźć statystyki. W czasie wyborów wszyscy już wiedzieli, gdzie są informacje.

Pod koniec marca powstała sieć wolontariuszy, kanały telegramowe, czaty, aktywna społeczność. Ludzie się zaangażowali. A gdy zaczęła się kampania przedwyborcza i zobaczyliśmy, że do podpisania list poparcia dla kandydatów opozycyjnych ustawiają się kolejki, zrozumieliśmy, że coś się dzieje. Ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać na ulicy, najpierw o covidzie, a potem o innych sprawach. Zaczęli się kontaktować. Bo wcześniej była taka propaganda, której ja też wierzyłam: że jak jesteś z opozycji, to jesteś w mniejszości. I na pewno jesteś sam, nikt nie myśli jak ty, wszyscy popierają Łukaszenkę. Każdy tak sądził.

Ale ludzie wiedzieli, kto jest kim. Cały czas była Białoruś mówiąca po białorusku i ta, która mówiła po rosyjsku.
Nie zawsze. Bo była też rosyjskojęzyczna Białoruś, która była białoruska. Niestety, wciąż mało jest ludzi, którzy rozmawiają po białorusku. Znacznie więcej jest tych, którzy nie popierają Łukaszenki. To się nie pokrywa; mówiący po białorusku nie popierają Łukaszenki, ale nie popiera go także część rosyjskojęzycznych. Dziś język białoruski stał się symbolem tego, że jesteś przeciw. Nie możemy wykorzystywać naszych symboli, bo za to idzie się do więzienia, więc przynajmniej używamy języka. Coraz więcej młodych się go uczy.

Skąd się wzięła ta eksplozja symboli: Pogoń, biało-czerwono-biała?
To było niespodziewane. Bo na początku nikt o fladze nie myślał. Były symbole, serduszka, V jak victoria. Później flaga czerwono-zielona i biało-czerwono-biała, każdy nosił dwie na znak, że wszyscy jesteśmy razem i przeciw Łukaszence. A 15 sierpnia, gdy odbywał się pierwszy ogromny marsz, niespodziewanie pojawiły się biało-czerwono-białe flagi i tylko takie. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle całe społeczeństwo zdecydowało właśnie tak.

Z Białorusinami na jednej fali

Jak to się stało, że zajęła się pani pomocą emigrującym Białorusinom?
Przed rokiem, w czerwcu, po aresztowaniu Wiktora Babaryka, w Mińsku organizowały się łańcuchy solidarnościowe. Również w Warszawie wiele osób chciało zrobić taką akcję. Na Facebooku pojawiła się idea, żeby pójść pod ambasadę. Mieszkając tutaj już od kilku lat, wiedziałam, że musimy to zrobić oficjalnie i zgodnie z prawem. Dopytywałam, czy ktokolwiek wystąpił o pozwolenie i czy zostało wydane. Zwłaszcza że był to okres covidowy i broniono spontanicznych akcji. Ktoś mi odpowiedział, że zezwolenie nie jest potrzebne, skoro nie planują rzucać kamieniami... Zdecydowałam, że sama zarejestruję tę akcję. Dostałam pozwolenie na demonstrację 21 czerwca z udziałem 150 osób. Przyszło dziesięć razy więcej, półtora tysiąca. To była największa akcja Białorusinów od dziesięciu lat i pierwsza, jaką organizowałam w życiu. Nie miałam wielkiej pomocy, nagłośnienie było słabiutkie. Ale wtedy wszyscy byli zadowoleni, że się udało, że byliśmy razem i jest nas tak dużo. I skoro nas jest tak dużo, to w Białorusi też musi tak być. Zaczęli do mnie pisać ludzie, wspólnie z Białoruskim Domem zrobiliśmy duży marsz od pomnika Kościuszki do centrum.

Poznałam Alesia Łapkę i kilka innych osób, przeprowadziliśmy akcję w dniu wyborów: nasze prawdziwe wybory. Pod okiem kamer, z uczciwym liczeniem. I kiedy w ambasadzie w ciągu tygodnia zagłosowały 452 osoby, bo wpuszczano jedną na godzinę, u nas w namiocie zagłosowało jednego dnia 2379. I to nie byli wszyscy, którzy chcieli – więcej nie zdążyliśmy. Wynik był jasny: trzy głosy na Łukaszenkę, 2348 na Swiatłanę Cichanouską. Poczułam, może pierwszy raz w życiu, że z Białorusinami jestem na jednej fali. Bo zawsze byłam w mniejszości. A teraz byliśmy razem. Po wydarzeniach 15 sierpnia z kolegami założyliśmy zrzeszenie Młodzieżowy Białoruski Hub i razem z 16 innymi organizacjami weszliśmy w skład Białoruskiego Centrum Solidarności. Jesienią tę największą falę uchodźców przyjęliśmy razem.

Ile osób przyjechało tu w ostatnich dwóch latach?
Od 2020 r. – ponad 10 tys. Wspieraliśmy młodych i starszych. Najstarszy pan, któremu pomagałam, ma 82 lata. Miał w Białorusi malutką restaurację, zabrano mu ją. Musiał uciekać, bo groziło mu więzienie.

To chyba nie jest proste: wsiąść do pociągu z jedną walizką i wyjechać do Warszawy. Z jakimi dokumentami jechali?
Wtedy można było jeszcze dostać wizę humanitarną, ale wiele osób jej nie miało. Teraz, jeśli ktoś się o nią stara, jest zagrożony represjami. Spokojniej otrzymać ją w Rosji, Ukrainie, na Litwie, tylko pytanie, jak się tam dostać? Można też było prosić o azyl. Wtedy nie potrzeba żadnych dokumentów, a osoba jest kierowana do centrum dla uchodźców.

Czy Polacy rozumieli sytuację, zdali egzamin z pomocy Białorusinom?
Na pewno tak. Jest jeszcze parę szczegółów, które można poprawić. To kwestia rozmowy, bo w praktyce wychodzą takie sprawy, których nikt nie przewidział. Najlepszym, co się zadziało, było przyspieszenie procesu przyznawania ochrony międzynarodowej. Kiedyś czekało się na status uchodźcy nawet kilka lat, teraz większość osób otrzymała ochronę w kilka miesięcy. To dobre rozwiązanie, bo człowiek czekający na taki status i niemający wizy humanitarnej nie może oficjalnie pracować. Tymczasem pieniądze, jakie otrzymują uchodźcy, są niewielkie. Mieszkający w centrum dla uchodźców – mniej niż 10 zł na dobę, pozostali – 750 zł miesięcznie.

Skąd przyjeżdżający wiedzą, dokąd się udać?
Wszystkie informacje można znaleźć na Facebooku, Telegramie. Są podpowiedzi, gdzie się zgłosić, adresy fundacji. Była kampania informacyjna w niezależnych mediach, ale i od znajomych wiedzą, kto, komu i jak tu pomaga. Kiedy działaliśmy wspólnie w ramach Białoruskiego Centrum Solidarności, pomoc była kompleksowa. Teraz jest nieco inaczej, ale są infolinie, portale. Na przykład osoba, która ma kłopot z legalizacją pobytu, otrzymuje listę organizacji, które wspierają Białorusinów prawnie i bezpłatnie.

Czy to użyteczne też dla ludzi starszych?
Wszyscy nauczyli się korzystać z internetu. Kiedy okazało się, że ważne informacje są na Telegramie, to i starsze osoby nauczyły się z niego korzystać. Nikt już nie ufa oficjalnym środkom przekazu.

A jak pani uczyła się pomagać?
Wszystkiego uczyłam się szybko. Zresztą sama przez to przechodziłam, mam doświadczenie. Nie mówię o sprawach, na których się nie znam, ale podpowiadam, gdzie się zwrócić. W naszym hubie konsultujemy sprawy związane ze studiami: wyjaśniamy, jak oddać dziecko do przedszkola czy szkoły, znaleźć mieszkanie, podjąć pracę, zapraszamy specjalistów z różnych dziedzin.

Głodówka i krzyk dla Białorusi

Wzięła pani udział w głodówce pod biurem Komisji Europejskiej w Warszawie. Skąd pomysł, że akcja poruszy i przebije się do świata?
Białoruskie protesty trwają nieustająco, ale nikt ich już nie dostrzegał, uwaga świata przełączyła się na inne sprawy. Tymczasem problemy Białorusinów nie znikły, sytuacja wciąż się pogarszała. Przełomem była sytuacja z samolotem porwanym w Mińsku. Teraz dotyczyło to obywateli UE, więc Europa musiała zareagować. Szybko się zorientowałam, że zostanie zamknięte niebo, ale rozumiałam, że to za mało. W dodatku to na pewno nie szkodzi Łukaszence. Jedynie wprowadzenie ostrych sankcji systemowych może pomóc, bo odbije się na gospodarce, która i tak runie. Ludzie są na to przygotowani. Jesienią nie byli, teraz są. Nie ukrywamy, że sankcje uderzą w obywateli.

Ta forma strajku głodowego, jaką wybrałyśmy z Bożeną Szamowicz, akcje na granicach robione przez Pawła Łatuszkę, w Kuźnicy, Bobrownikach, ale też na Litwie i Ukrainie, to sposoby ściągania uwagi. Radykalne formy protestu zawsze są dostrzegane. A my chciałyśmy być usłyszane. Wykorzystałyśmy moment, chciałyśmy, żeby nie zapomniano o Białorusi. Dla nas prócz kwestii sankcji ważne są pytania etyczne: czy możemy normalnie funkcjonować jako naród, gdy mamy 476 więźniów politycznych i z każdym dniem ich przybywa? Co wybieramy: gospodarkę czy ich życie? Nie możemy zamykać oczu. Jest też tak, że Białorusini nie chcą radykalizacji protestów, walk na ulicach i wybierają sankcje ekonomiczne. Wiedzą, że doprowadzi to do strajków w przedsiębiorstwach, które latem się nie powiodły. To dało przewagę Łukaszence.

A Jana Shostak?
Jana krzyczy już od sierpnia, a uwagę przyciągnęła w związku z porwaniem samolotu. Jest wspaniała, pomaga, całodobowo odpowiada na telefony, ludzie zaczynają do niej dzwonić, kiedy są na granicy. Jest popularna, wystarczy, że napisze coś na Facebooku, i natychmiast wiele osób przyłącza się do pomocy, oferuje noclegi, mieszkania.

Wasz protest też się spotkał z silnym odzewem?
Wiele osób nas wspierało. Pierwszy dzień należał do mediów, drugi był dniem inicjatyw, przychodzili ludzie z organizacji pozarządowych, polskich i naszych, były jeszcze cztery inne akcje solidarnościowe tego dnia, choćby polskich babć. A trzeci dzień był dla polityków, zaczęły się spotkania z parlamentarzystami, przyjechał marszałek Senatu Tomasz Grodzki, Bogdan Borusewicz, Bogdan Klich, był europoseł Radosław Sikorski. Odwiedziła nas Swietłana Cichanouska, Zebrałyśmy więcej podpisów, niż oczekiwałyśmy. Petycję skierowałyśmy bezpośrednio do Ursuli von der Leyen.

Miałyśmy oficjalne zezwolenie na akcję w tym miejscu, a namioty za zgodą przedstawicielstwa rozbiłyśmy na ich terenie. Pozwolili nam korzystać z prądu i toalety. To, że europarlament jest po naszej stronie, odczułyśmy mocno. Ale o sankcjach decyduje KE. Parlament wydał rezolucję o wprowadzeniu sankcji, znalazły się tam wszystkie punkty, jakie zawarłyśmy w petycji.

W tym samym czasie białoruska telewizja wyemitowała wywiad z Ramanem Pratasiewiczem. Zwaliło was z nóg?
To wywiad wymuszony torturami. Ja nie mam żadnych pytań do Ramana, jedyne, co możemy, to go nie krytykować.

To, co powiedział, nie dyskredytuje go w oczach kolegów?
Absolutnie. Zwłaszcza że nie powiedział niczego, co nie byłoby wiadome. O tym, jak działa Białoruski Dom, wiedzą wszyscy. Że Łukaszenka oskarża Polskę, wiadomo od dawna. Nie było tam żadnej nowej informacji.

Jak pomagać Białorusinom

W jaki jeszcze sposób można skutecznie pomóc Białorusinom?
Trzeba podzielić Białorusinów na tych wewnątrz i zewnątrz kraju. Ci wewnątrz potrzebują wsparcia w postaci sankcji. Potrzebują pewności, że otrzymają pomoc, jeśli zajdzie taka potrzeba. To też jest zadanie dla diaspory w całej Europie. Nie powinni zapominać o Białorusinach w kraju, a na przykład w Portugalii łatwo żyć innymi problemami. To właśnie z myślą o nich zostały stworzone narodowe ambasady alternatywne dla oficjalnego przedstawicielstwa. Ich zadaniem jest nawiązywanie kontaktów dyplomatycznych i z mediami. W Polsce to zadziałało najpóźniej, bo tu jest najwięcej Białorusinów i nie mogli się dogadać. W ogóle Polska jest dla nas najbliższym duchowo krajem, łączy nas historia, tu czujemy najwięcej wsparcia, i na Litwie. Na akcje przychodzi często najwięcej Polaków.

Każda metoda jest dobra, jeśli działa. My na zewnątrz walczymy dla tych, którzy są tam. I akcja Jany, i nasz strajk głodowy mają taki charakter, są nakierowane na zmiany w gospodarce, w kontaktach biznesowych z Białorusią. Akcja Jany informuje o firmach współpracujących z dyktaturą. Ja np. nie wiedziałam, że 56 proc. białoruskiego drewna kupuje Polska i jest wykorzystywane w IKEA. Na szczęście większość firm współpracujących z Mińskiem ma w nazwie bieł. Jeżeli bieł jest, to proszę nie kupować.

Co można zrobić dla Białorusinów uciekających z kraju?
Myślę, że to fajna dla Polski fala emigracji. Wyjeżdżają dobrze wykształceni, mądrzy ludzie, którzy chcą pracować. Nikt nie czeka na pomoc finansową, to są ludzie, którzy rozumieją, że tu się pracuje. Problem w tym, że wszyscy chcą, ale nie każdy może. Po pierwsze – język. Rozmawiamy z polskimi władzami o konieczności zorganizowania intensywnych i bezpłatnych kursów. To będzie z korzyścią dla Polski. Okazało się, że znajomość angielskiego nie wystarcza.

Teraz, z wizą humanitarną, mogą już podjąć pracę. Tylko pracodawcy nie znają tego przepisu, obowiązującego od grudnia 2020 r. Dlatego wciąż zdarzają się odmowy przyjęcia. Jest też problem na uczelniach. Od niedawna zaczęto żądać rezultatów centralnego testu. To coś w rodzaju matury, ale ważnej tylko przez dwa lata. Niestety, relegowani z uczelni nie mogą przedstawić takich dokumentów: albo nie mogą ich zdobyć, albo już straciły ważność. Wyjściem byłoby zorganizowanie dla nich egzaminów na studia.

Myśli pani o przyszłości, jak może się to zakończyć?
Myślę, że Łukaszenka nie jest wieczny. Mam nadzieję, że będzie długo żył, bo chcielibyśmy, żeby został osądzony i ukarany za to, co zrobił. Na pewno nie życzę mu śmierci.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną