Futbolową atrakcyjność mierzy się liczbą strzelonych goli (Euro 2020 było rekordowe – 142), ich urodą, intensywnością gry, odwracaniem teoretycznie nieodwracalnego, narodzinami nowych gwiazd oraz sensacyjnymi rozstrzygnięciami. Tym razem postarali się o to Czesi (wyrzucając Holendrów) i Szwajcarzy (eliminując po fantastycznej pogoni mistrzów świata Francuzów), a Węgrzy o mały włos już w fazie grupowej nie pogrążyli Niemców.
Mistrzostwo Europy dla Włochów – po zwycięstwie nad Anglią rzutami karnymi – zostało dość zgodnie przyjęte jako zasłużone. To nowość. Włochy, kraj wielowymiarowego piękna, gdy przychodziło do futbolu, przez dekady pokazywały swoją brzydką twarz. Grać po włosku to znaczyło uprawiać antyfutbol, ze szczególnym naciskiem na uprzykrzanie przeciwnikom życia zestawem licznych chwytów poniżej pasa, czego symbolem na zawsze pozostanie już prowokacja, jakiej w finale mundialu 2006 r. padł ofiarą Zinedine Zidane. Francuzowi puściły wówczas nerwy i dostał czerwoną kartkę, a Włosi, ku powszechnemu zgorszeniu, zostali mistrzami świata.
Futbolowe lata chude zwieńczone wstydliwą nieobecnością na poprzednim mundialu spowodowały jednak we włoskiej drużynie narodowej rewolucję. Wymyślili się na nowo, kładąc nacisk na polot i ofensywną kreatywność, a w nagrodę, oprócz tytułu mistrzów Europy, zyskali sympatię kibiców. Przed finałem przechylała się ona zdecydowanie w ich stronę również z powodu nadzwyczajnego uprzywilejowania Anglików. Kuriozalna formuła ulokowania meczów w jedenastu europejskich miastach przeforsowana przez poprzedniego prezydenta UEFA Michela Platiniego zmuszała uczestników mistrzostw (oraz ich kibiców) do spędzania długich godzin w podróży – zwłaszcza jeśli miało się pecha trafić na zesłanie do Baku – a tymczasem Anglicy sześć z siedmiu spotkań zagrali na Wembley.