Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Legalizacja małżeństw jednopłciowych – kolejna rewolucja w Chile

Chilijscy deputowani przegłosowali ustawę legalizującą małżeństwa jednopłciowe. Chilijscy deputowani przegłosowali ustawę legalizującą małżeństwa jednopłciowe. Rodrigo Garrido/Reuters / Forum
Stworzony jeszcze w 2017 r. projekt został jednogłośnie przyjęty przez chilijską Izbę Deputowanych. To wielki sukces obozu progresywnego, ale też desperacki ruch prezydenta Piñery, chcącego uniknąć zupełnej marginalizacji.

Choć Chile to kraj przez wielu uznawany za najbardziej rozwinięty w regionie, a jego wizerunek zagranicą oparty jest na sukcesach gospodarczych rozpoczętych jeszcze w czasach dyktatury Pinocheta, to pod względem obyczajowym przez lata pozostawał bastionem mieszczańskiego, katolickiego konserwatyzmu. Dopiero w 2004 r. zalegalizowano w Chile cywilne rozwody – wcześniej, aby związek unieważnić, trzeba było domagać się anulacji, na którą monopol miał Kościół katolicki, zarabiając na tym nawet do 5 mln dol. rocznie. Przez długie lata utrzymywał się tam też zupełny zakaz aborcji, częściowo uchylony przez socjalistkę Michelle Bachelet w 2017 r. Usunąć ciążę nadal można tam jednak tylko w ściśle określonych przypadkach, jak obumarcie płodu, zagrożenie życia matki lub udowodnione pochodzenie ciąży z gwałtu. W świetle tak opresyjnych norm społecznych, odzwierciedlanych w prawie, legalizacja małżeństw jednopłciowych to zmiana rewolucyjna.

Czytaj także: Małżeństwa jednopłciowe na świecie

Prezydent Piñera zmienił front

Deputowani w środowym głosowaniu byli jednak jednomyślni. 82 z nich projekt poparło, 20 było przeciw, dwóch się wstrzymało. Wcześniej za ustawą opowiedziała się też większość w senacie, dzięki czemu legalizacja lada moment stanie się faktem. Również dlatego, że popiera ją odchodzący prezydent Sebastian Piñera. Wywodzący się z pinochetowskich elit prawicowy polityk długo był przeciwnikiem małżeństw jednopłciowych, również dlatego, że jest zdeklarowanym ortodoksyjnym katolikiem. Już za swojej pierwszej kadencji w roli głowy państwa, w latach 2010–2014, blokował wszelkie projekty ustaw liberalizujące prawo w kwestiach światopoglądowych. Tak chociażby było z aborcją – próby jej zalegalizowania odrzucał, zamiast tego ustanawiając 25 marca narodowym dniem dzieci nienarodzonych. Cztery lata blokował też ten pozostawiony mu w spadku przez Michelle Bachelet projekt.

Teraz jednak zmienił front, otwierając drzwi do pełnej legalizacji małżeństw jednopłciowych. W czerwcu mówił publicznie, że w Chile „nadszedł czas na równość małżeńską, tak aby każdy obywatel mógł żyć i założyć rodzinę, ciesząc się przy tym pełną ochroną prawną, na jaką zasługuje”. To przełom również dla niego samego jako polityka, który wprawdzie z prezydenturą się żegna, ale ma nadzieję pozostać ważną osobą w tamtejszej polityce i utrzymać kontrolę nad chilijską prawicą. Piñera, którego brat José jest ojcem założycielem chilijskiego neoliberalizmu, twórcą niemal całkowicie prywatnego systemu emerytur AFP i współautorem dopiero niedawno uchylonej „Konstytucji Wolności”, ustawy zasadniczej z czasów Pinocheta, odchodzi z pałacu prezydenckiego w gigantycznej niesławie. Ostatnie dwa lata chilijskiej polityki to okres przewrotów porównywalnych z obaleniem dyktatury i przywróceniem demokracji. A Sebastian Piñera, wykształcony na Harvardzie ekonomista, którego majątek wycenia się na 3 mld dol., z tymi przewrotami nie umiał sobie w ogóle poradzić.

Czytaj także: Wielkie manifestacje feministyczne w konserwatywnym Chile

Chilijczycy mówią „dość”!

W 2019 r. na ulicach największych miast kraju wybuchła społeczna rewolta, dla której zapalnikiem była podwyżka cen biletów metra w Santiago o 30 pesos. To może kwota niewielka, ale biorąc pod uwagę fakt, że metro jest w tej gigantycznej, dziewięciomilionowej metropolii jedynym sposobem sprawnego przemieszczania się po mieście, a nierówności w chilijskim społeczeństwie coraz bardziej się pogłębiały, dla wielu była nie do zaakceptowania. Pierwsi zaprotestowali uczniowie i studenci, wzywając do bojkotu cen i masowo przeskakując na stacjach przez bramki kontrolne. Szybko dołączyli do nich inni, których neoliberalizm trzymał przez ostatnie dekady na marginesie życia społecznego: emeryci, pracownicy szarej strefy, nauczyciele, nawet Mapucze – rdzenni mieszkańcy południa Chile, przez Pinocheta prześladowani, a w demokracji oskarżani o terroryzm, gdy walczyli o prawo własności swojej ziemi.

Niemal dwa miesiące protestów, w czasie których popularność rządu Piñery spadała lawinowo, doprowadziły do zmian, które dzisiaj w Chile nazywane są „drugą transformacją ustrojową”. Oddolny ruch społeczny wymusił na prezydencie zgodę na referendum konstytucyjne, w dodatku nową ustawę zasadniczą miało wybrać zgromadzenie docelowo bez udziału zawodowych polityków. Wybory do tej instytucji, dwukrotnie przekładane z powodu pandemii, ostatecznie odbyły się w maju i zakończyły absolutną klęską starych, wielkich partii, współtwórców posttransformacyjnego konsensusu z przełomu lat 80. i 90. Jedną trzecią miejsc w Zgromadzeniu Konstytucyjnym (jego prace zakończą się w przyszłym roku) zdobyli niezależni kandydaci, głównie związani z lewicowym aktywizmem i ruchami ulicznymi.

Chile przed ważnym wyborem

Tymczasem na Piñerę spadały kolejne fale krytyki, praktycznie jedna za drugą. Oberwało mu się za słabe zarządzanie kryzysem pandemicznym, a potem – ściągnięcie do Chile chińskich szczepionek, które okazały się nieskuteczne. Na początku października znalazł się w centrum skandalu Pandora Papers – z ujawnionych dokumentów wynikało, że uczestniczył w mechanizmie korupcyjnym związanym ze sprzedażą jednej z kopalni miedzi. Parlament postanowił się sprawie przyjrzeć, wszczął śledztwo, co doprowadziło do impeachmentu prezydenta. Z La Monedą, siedzibą chilijskich głów państwa, żegna się jako najmniej popularny prezydent w demokratycznej historii Chile – pozytywnie o jego pracy wypowiada się zaledwie 14 proc. respondentów.

W ostatnim czasie chilijska demokracja uległa gigantycznemu spolaryzowaniu. Odzwierciedlają to wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich z 21 listopada. Wygrał je José Antonio Kast, ultraprawicowy radykał, apologeta Pinocheta i fan Jaira Bolsonaro, który Piñerę atakuje z prawej flanki. Razem z nim 19 grudnia w wyborczej dogrywce zmierzy się Gabriel Boric, lewicowiec spoza największych partii, którego program doskonale streszcza główne hasło wyborcze: „jeśli Chile było miejscem narodzin neoliberalizmu, stanie się też miejscem jego śmierci”. Ktokolwiek w grudniu wygra, będzie kandydatem spoza środowiska, które stworzyło w 1989 r. transformacyjny kompromis i które krajem rządziło nieprzerwanie przez ostatnie 30 lat.

Sebastian Piñera, akceptując małżeństwa jednopłciowe, próbuje więc część tego zradykalizowanego elektoratu na powrót przyciągnąć do siebie i swojej partii, prawicowego bloku Chile Vamos. Wszystko wskazuje jednak na to, że gesty w kierunku progresywistów niewiele dadzą. Ostatnie miesiące jego drugiej kadencji to łabędzi śpiew formacji politycznego centrum, ojców i matek chilijskiej transformacji – oraz ich dzieci, bo chilijską sceną od zawsze rządzą polityczne dynastie. W 2019 r. na stołecznym Plaza Italia, głównej arenie protestów, najważniejszym postulatem nie było wcale reklamowane przez media „to nie 30 pesos, to 30 lat”, ale żądanie całkowitej wymiany elit politycznych i napisanie od nowa reguł życia w Chile. Bez względu na to, jaki efekt będą miały prace Zgromadzenia Konstytucyjnego i wybory prezydenckie, ten cel w dużej mierze zostanie zrealizowany. Czy to wyjdzie Chilijczykom na dobre? Niekoniecznie, bo progresywiści z lewicy z Kastem, synem nazistowskiego żołnierza i historycznym rewizjonistą, raczej się nie dogadają. Pewne jest tylko to, że w Chile właśnie definitywnie kończy się pewna epoka. Nie tylko dla par jednopłciowych – ale dla wszystkich obywateli.

Czytaj także: Szwajcaria powiedziała „tak” małżeństwom jednopłciowym

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną