Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Oferta Putina z Polską w tle. W co tu gra Kreml?

Władimir Putin ma wyjść na cywilizowanego, poważnego lidera, który używa nie czołgów, a traktatów, i przynajmniej stara się załatwiać sprawy w pokojowy i prawny sposób. Władimir Putin ma wyjść na cywilizowanego, poważnego lidera, który używa nie czołgów, a traktatów, i przynajmniej stara się załatwiać sprawy w pokojowy i prawny sposób. SPUTNIK/ Reuters / Forum
Tydzień najbardziej intensywnej od lat dyplomacji na linii Waszyngton–Moskwa Rosja postanowiła skwitować uderzeniem informacyjnym. Na konferencji prasowej niedawny bezpośredni rozmówca amerykańskiej wysłanniczki dyplomatycznej upublicznił propozycje przekazane wcześniej Amerykanom.

Wiceminister spraw zagranicznych Siergiej Riabkow, który w środę spotkał się z doradczynią sekretarza stanu Karen Donfried, ku zdumieniu strony amerykańskiej i NATO przedstawił i omówił propozycje traktatu o bezpieczeństwie, który ma być osią trwających właśnie poufnych rozmów. Tego się z reguły w normalnej dyplomacji nie robi, ale pora sobie uświadomić, że rosyjskiej dyplomacji nie można już w ten sposób traktować. Przynajmniej jej część stała się narzędziem walki, głównie propagandowej. Klauzewitzowska formuła uległa odwróceniu, polityka – tu zagraniczna – jest narzędziem wojny, w tym przypadku informacyjnej.

Czytaj też: Wojenne gry graniczne wokół Ukrainy. Czego chce Putin?

Suma wszystkich rosyjskich strachów

Rosja ujawniła dziewięciopunktowy projekt, który w zasadzie powtarza postulaty sformułowane na przełomie listopada i grudnia przez Władimira Putina i powtórzone na forum OBWE przez Siergieja Ławrowa. Jego treść wyraża w istocie sumę wszystkich rosyjskich strachów związanych z poszerzaniem i umacnianiem NATO, również w reakcji na wykreowane przez samą Rosję zagrożenia. Zawiera też postulat główny: przywrócenia Rosji jako niezbywalnego elementu europejskiej architektury bezpieczeństwa, uznania jej – mimo oczywistego szkodzenia bezpieczeństwu – za pełnoprawnego i niezbędnego partnera Zachodu, współgwaranta losu krajów, które weszły do NATO po 1997 r. Chodzi więc o cały były blok wschodni tworzący dziś tzw. wschodnią flankę Sojuszu oraz kilka byłych republik ZSRR, które w NATO są lub o wejście się starają.

Podsuwając NATO papier do podpisu, Rosja chce jednym ruchem anulować całą geopolityczną rewolucję, która wymagała od dziesiątek milionów ludzi trwającego 30 lat wysiłku, kolosalnych wydatków, poświęcenia, a czasem ofiar. Rosja już 20 lat temu określiła tę rewolucję mianem największego nieszczęścia XX w. i nie ustaje w wysiłkach, by ją zatrzymać i odwrócić. Siłą, jak w Gruzji i na Ukrainie, albo sposobem – jak teraz w rozmowach z USA i NATO. Ciarki przechodzą po plecach na myśl, że mogłoby się jej to udać – na wszelki wypadek Zachód zapewnia na wszelkie sposoby, że poszerzenie NATO to suwerenna decyzja kandydatów i aktualnych członków. Tak samo jak polityka obronna poszczególnych państw Sojuszu oraz wspólne plany i przygotowania.

Czytaj także: Ukraińska wrzutka Putina. Czy NATO da się skusić?

Rozbroić NATO na wschodniej flance

Na początku, jakby na zachętę, jest kilka mniej kontrowersyjnych punktów, jak zapobieganie incydentom wojskowym na morzu i w powietrzu (zwłaszcza na Bałtyku i Morzu Czarnym), wzajemne informowanie się o skali i celu ćwiczeń wojskowych, wykorzystanie Rady NATO–Rosja do rozwiązywania sporów, ustanowienie mechanizmu pilnych konsultacji przez „gorące linie” i wzajemne uznanie przez strony porozumienia, że nie postrzegają siebie jako przeciwników. NATO jak najbardziej wspiera dialog i obniżanie ryzyka przypadkowego konfliktu, tyle że przy braku wiarygodności Rosji ma z tym kłopot. W oficjalnych dokumentach słowo „wróg” nie pada, ale NATO zarzuca Rosji liczne nieprzyjazne działania, na które ma niepodważalne dowody.

W dalszej części projektu traktatu padają propozycje idące dalej i stanowiące istotę rosyjskich żądań. Mamy więc postulat nierozmieszczania przez kraje „starego” NATO uzbrojenia i wojsk w państwach, które nie były członkami Sojuszu 27 maja 1997 r. (to data pierwszego szczytu NATO–Rosja, na którym uroczyście przyjęto tzw. Akt Stanowiący o Wzajemnych Relacjach, Współpracy i Bezpieczeństwie). Rosja doprecyzowuje, że chodzi jej też o wywodzący się z anulowanego traktatu INF zakaz rozmieszczania naziemnych wyrzutni pocisków rakietowych o zasięgu pośrednim i krótszym (czyli w zasadzie każdym) w obszarach, z których są w stanie dosięgnąć celów na terytorium przeciwnika. Ten wymóg stawiałby pod znakiem zapytania sensowność tego typu zbrojeń w ogóle.

Jest w rosyjskim planie wreszcie przyjęcie przez NATO zobowiązania blokującego rozszerzenie Sojuszu na obszar Ukrainy i innych państw (niewymienionych w tym punkcie), a także zobowiązanie, że NATO nie będzie prowadzić działalności wojskowej na terytorium Ukrainy i innych państw Europy Wschodniej, Kaukazu Południowego i Azji Środkowej. Tę część kończy oferta zakazu ćwiczeń w uzgodnionym obszarze przygranicznym NATO–Rosja sił większych od brygady wojsk lądowych.

Sprowadzając treść rosyjskich żądań do realiów geopolitycznych, podpisanie porozumienia oznaczałoby cofnięcie NATO do epoki sprzed 1997 r. oraz narzucenie Sojuszowi nowych i twardszych ograniczeń. A wszystko to jednostronnie, bo dokument nie wspomina ani słowem o ograniczeniach po rosyjskiej stronie w zakresie liczby i rozmieszczenia wojsk, ich wyposażenia w ofensywne uzbrojenie ani skali i częstotliwości ćwiczeń. Jeszcze inaczej rzecz ujmując, to próba wymuszenia deklaracji o samorozbrojeniu NATO na wschodniej flance.

Czytaj też: Polska na pierwszej linii starcia. Czy wciąż jesteśmy bezpieczni?

„Tak, postradaliśmy rozum”

W języku zachodnich ekspertów takie propozycje określa się mianem niezdolnych do lotu. Są to pomysły na tyle oderwane od realiów i nierespektujące stanowiska strony przeciwnej, że warte tylko wzruszenia ramionami. Na takich rosyjskich warunkach żadnych rozmów nie będzie, nie ma mowy o zgodzie na traktatowe ograniczenie suwerenności decyzji Ukrainy, członków NATO oraz świadomą degradację sojuszniczych zdolności do odstraszania i obrony. Nie będzie powtórki z Aktu Stanowiącego NATO–Rosja, który – przypomnijmy – nie był międzynarodowym traktatem. Trudno jednak przypuszczać, że Rosjanie sobie z tego nie zdają sprawy i produkują zadrukowany papier tylko po to, żeby nim zamachać przed kamerami. Można pewnie wiele złego zarzucić rosyjskiej dyplomacji, ale chyba nie to, że jest aż tak niemądra. O co więc może Rosjanom chodzić?

Jeden z internetowych memów-komentarzy do zaistniałej sytuacji to transparent rozpięty między wieżami Kremla z napisem, którego dosadność należy celowo nieprecyzyjnie przełożyć na język zdatny do publikacji: „Tak, postradaliśmy rozum, i co?”. Koncepcji medycznej nie wolno całkowicie bagatelizować, bo efekty długotrwałego stresu wywołanego pozostawaniem u władzy mogą mieć i takie efekty, że przywódcy tracą zdolność właściwej oceny rzeczywistości. Ale to temat na inny artykuł i dla innego autora. Pierwsza interpretacja, jaka nasuwa się mnie i wielu innym osobom piszącym o bezpieczeństwie, to rzecz jasna podporządkowanie polityki zagranicznej narracji wewnętrznej. Zgodnie z tym tropem adresatem owego projektu wcale nie jest NATO, a wewnętrzna opinia publiczna Rosji, której ma się spodobać taka próba „usadzenia” Zachodu i demonstracja determinacji, by odwrócić niekorzystny z punktu widzenia imperialnej Rosji bieg zdarzeń z ostatniego ćwierćwiecza. Putin ma przy okazji wyjść na cywilizowanego, poważnego lidera, który używa w tym celu nie czołgów, a traktatów, i przynajmniej stara się załatwiać sprawy w pokojowy i prawny sposób. To, że nic z tego raczej nie wyjdzie, chwilowo nie ma znaczenia – na dziś liczy się pokazanie dobrej woli. Oraz przypomnienie, tym którzy może trochę już zapomnieli, że Rosji nie chodzi wyłącznie o Ukrainę czy Gruzję, ale o cały pas „bliskiej zagranicy”, który imperium chce traktować nadal jako bufor bezpieczeństwa, strefę de facto zdemilitaryzowaną, nad którą będzie mieć miażdżącą przewagę w każdych okolicznościach. To melodia miła dla ucha tak młodych i krzepkich wielkorusów, jak i odchodzącego pokolenia patriotów sojuza.

Czytaj też: Czego od sojuszników w NATO chce Biden

Może to wszystko ściema

Druga opcja jest bardziej racjonalna, ale przez to mniej realna. Rosja co prawda wie, że nie ma szans na realizację swoich najdalej idących postulatów, ale chce spełnić te mniej kontrowersyjne. Mowa o środkach budowy zaufania przez rozmowy, informacje, konsultacje, ostrzeganie się przed ryzykiem, zapobieganie incydentom. Wszystko to należy do całkowicie słusznego katalogu rozwiązań mających na celu redukcję zagrożenia przy braku porozumienia co do kwestii zasadniczych. Tyle że w ten sposób sama narzucałaby sobie ograniczenia, bo to Rosja, a nie NATO, narusza już istniejące, choćby pod auspicjami OBWE, mechanizmy powiadamiania o ćwiczeniach i zapraszania na nie obserwatorów. To Rosja przeprowadza nagle sprawdzenia gotowości jednostek w sąsiedztwie państw NATO. To Rosja dokonuje aktów zbrojnego chuligaństwa w powietrzu, na morzu – a potem oburza się i grozi otwarciem ognia, gdy jakiś okręt państwa NATO szanuje prawnomiędzynarodowe granice suwerennej Ukrainy i spokojnie przepływa u brzegów Krymu. Rosja dała dość dowodów, że takich ograniczeń sama nie chce i nie przyjmie, więc teraz, gdy zapisuje je w ofercie dla NATO, ich wiarygodność jest znikoma.

Jest więc trzecia interpretacja, najbardziej niepokojąca, ale i najbardziej prawdopodobna – że to wszystko jedna wielka ściema, blef, zabieg maskujący prawdziwe intencje Kremla. Propozycja nowego układu z NATO ma zająć na kilka tygodni dyplomatów oraz rozniecić emocje, w szczególności zaangażować do nowej „debaty o bezpieczeństwie europejskim” ludzi używanych przez Rosję jako agentów wpływu, a nazywanych czasem pożytecznymi idiotami. W czasie gdy społeczeństwa Zachodu wymieniają się życzeniami spokoju, szczęścia i zdrowia, rosyjska oferta trafi na wigilijne stoły jako danie co prawda niezamawiane, ale atrakcyjnie wyglądające – przyprawione fałszywą słodyczą stabilności i przewidywalności oraz polukrowane niemającymi pokrycia obietnicami wiecznego pokoju, gwarantowanego wspólnie przez USA, NATO i Rosję.

Do przeciętnego Kowalskiego, Smitha czy Mullera dotrze co najwyżej zapach tego ciasta roznoszący się w internecie, zachodnie elity eksperckie łatwo zorientują się, że to zakalec, ale Rosji chodzi o to, by przez dwa, trzy miesiące dyplomaci i politycy musieli zmagać się z oddolną presją na oddalenie wizji konfrontacji. W tym czasie Putin i jego generałowie mogą dokończyć przygotowania do rzeczywistego celu, jakim może być ponowna inwazja na Ukrainę lub podciągnięcie wojsk rosyjskich jeszcze bliżej granic NATO, na Białoruś. Krokiem najbardziej radykalnym jest próba siłowego wypchnięcia NATO z obszaru wskazanego w propozycji traktatu, ale to wprost prowadziłoby do dużej wojny, której Kreml może teraz nie chcieć.

Wilczak: Rosja o krok od inwazji. Co na to Ukraina?

Zachód nie może odpuścić

Może więc odpuścić, przegrupować wojska (na 2022 r. planowane jest strategiczne ćwiczenie na dalekim wschodzie) i czekać na kolejną okazję do testowania Zachodu. Rosja równie dobrze może nie zrobić żadnego agresywnego ruchu, ale wykorzystać „odmowę negocjacji” ze strony NATO dla dalszego wzmacniania swych zdolności ofensywnych bez oglądania się na żadne międzynarodowe ograniczenia czy grożące jej sankcje. Przy czym Rosja nie musi wcale inwestować w najnowocześniejsze technologie, by stanowić realne zagrożenie dla wschodniej flanki NATO – i tak posiada lokalnie przewagę klasycznych środków walki, szczególnie lądowych.

Najważniejsze będzie więc to, by pozorna oferta deeskalacji nie przerodziła się po stronie zachodniej we wrażenie trwałej zmiany polityki Kremla i tym samym nie doprowadziła do obniżenia tempa przygotowań obronnych NATO, które wciąż nie osiągnęły nawet poziomu równoważącego potencjał Rosji – a wobec tego nie uzasadniają negocjowania żadnych ustępstw.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną