Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Zachód kontra Putin: to nie są ćwiczenia. Czas na działania wyprzedzające

Konwój rosyjskich wozów opancerzonych. Krym, styczeń 2022 r. Konwój rosyjskich wozów opancerzonych. Krym, styczeń 2022 r. AP / EAST NEWS
Niezależnie od tego, co i kiedy dokładnie się stanie, początek lutego i nadchodzące kilka tygodni mogą na wiele lat zmienić krajobraz polityki obronnej w Europie. Jeśli Putin zaatakuje, w gruzach legną strategie USA, NATO i Unii Europejskiej.

Sekretarz obrony USA Lloyd Austin rzadko osobiście udziela wypowiedzi prasie. To samo dotyczy szefa kolegium połączonych sztabów gen. Marka Milleya. Dlatego kiedy ci dwaj urzędnicy (Milley, choć jest czterogwiazdkowym generałem w czynnej służbie, odgrywa w amerykańskim systemie rolę doradczą, a nie dowódczą) stają obok siebie, by razem coś przekazać i odpowiadać na pytania, to znaczy, że mają coś arcyważnego do przekazania.

Ostatnio robili to, gdy Stany Zjednoczone kończyły chaotyczne wycofanie z Afganistanu po trwającej 20 lat wojnie. Wtedy Ameryka stała w obliczu zarzutów o fiasko polityki Donalda Trumpa wobec talibów i błędną ocenę sytuacji przez Joe Bidena, ale przynajmniej jakąś wojnę kończyła. W ostatni piątek dwaj generałowie – jeden emerytowany w garniturze, drugi wciąż w czynnej służbie w mundurze – stanęli obok siebie, by przedstawić jeszcze bardziej ponurą wizję. Ameryce zagląda w oczy fiasko polityki co najmniej trzech prezydentów wobec Rosji Władimira Putina, a nowa krwawa wojna w Europie może się zacząć dosłownie za kilka dni. Nic dziwnego, że słowa, jakie padły, też od dawna nie były słyszane.

Wojna. „To będzie koszmar, to będzie straszne”

„Biorąc pod uwagę zestaw sił, jakie zgromadzili – manewrowe jednostki lądowe, artylerię, rakiety balistyczne, siły powietrzne – gdyby to wszystko zostało użyte przeciw Ukrainie, miałoby bardzo poważne skutki i spowodowałoby znaczącą liczbę ofiar. Można sobie wyobrazić, jak by to wyglądało w gęsto zabudowanych obszarach, przy drogach itd. To będzie koszmar. To będzie straszne” – tak gen. Mark Milley opisał skutki użycia znanego mu potencjału wojskowego Rosji zgromadzonego przy granicach Ukrainy w czasie piątkowego wieczornego briefingu w Pentagonie, gdy w końcu został zmuszony ujawnić swoją wizję tego, co może się wydarzyć. Pytania o skutki i ofiary zadała doświadczona dziennikarka CNN Barbara Starr, która jako jedyna wspomniała o bezpieczeństwie Europy.

Kilkadziesiąt minut wcześniej sekretarz obrony, drugi po prezydencie USA urzędnik w łańcuchu dowodzenia, mówił tak: „O ile nie sądzimy, że prezydent Putin podjął ostateczną decyzję o użyciu tych sił przeciwko Ukrainie, o tyle jest jasne, że ma w tej chwili zdolności i rozmaite opcje, w tym zajęcie miast czy ważnych terytoriów, ale również działania wymuszające czy prowokacyjne, jak uznanie separatystycznych terytoriów”.

Chwilę później został zapytany, czy rosyjska postawa prowadzi do konfliktu na większą skalę, angażującego USA jako większego gracza na arenie międzynarodowej. Odmówił odpowiedzi. Obaj podkreślali, że konflikt zbrojny między Rosją a Ukrainą nie jest nieuchronny.

Podkast: W co z nami grają Rosjanie? Będzie wojna?

Putin się wzmacnia. Trzeba działać już

Ale obaj mówili tak, jakby sądzili, że ta wojna nastąpi, i to wkrótce. Dowodów na to, że Rosja przygotowuje swoje siły do realnej i długotrwałej agresji, jest z każdym dniem coraz więcej. Chodzi nie tylko o stale rosnącą i przekraczającą 100 tys. liczbę wojsk w pobliżu wschodnich, południowych i północnych granic Ukrainy, ale przede wszystkim o ich rodzaj. Oddziały ściągane z Syberii, Dalekiego Wschodu i rosyjskiej Arktyki dołączają do obecnych na miejscu sił zachodniego, południowego i centralnego okręgu wojskowego, czyniąc obecną koncentrację największą od czasu II wojny światowej.

Oddziałom bojowym towarzyszą od niedawna jednostki wsparcia, jak saperzy z mostami pontonowymi, i głębokiego zaplecza, w tym szpitale polowe i banki krwi. To nie są zwykłe ćwiczenia, to przygotowania do ciężkiej i potencjalnie krwawej kampanii wojennej – do takiego wniosku dochodzą zachodni eksperci, analitycy i politycy, widząc, co się dzieje poza wschodnią flanką NATO, na podejściach do granic Sojuszu.

Dlatego zamiast mówić o tym, co wydarzy się w razie rosyjskiej agresji na Ukrainę, przywódcy zaczynają mówić o tym, co zrobią przed nią, nawet natychmiast. Działania wyprzedzające zaczynają dominować nad zapowiedziami reakcji. Bo skupienie się na wierze w skuteczność dyplomacji – wciąż stawianej przed rozwiązaniami wojskowymi – sprawiło, że Zachód znalazł się w niedoczasie, a Putin kolejny raz wygrywa wyścig o dominację militarną. Dlatego szykuje się kaskadowa odpowiedź, tym razem przede wszystkim wojskowa.

Wilczak: Uzbrojeni, dziwnie spokojni. Ukraińcy w obliczu wojny

Lekkie jednostki szybkiego reagowania

Biden wspomniał – i niestety było to tylko kilka słów rzuconych jego zwyczajem między trawnikiem Białego Domu a trapem śmigłowca Korpusu Piechoty Morskiej – o szybkim wysłaniu do Europy niewielkiej („not much”) liczby żołnierzy. Żaden z jego ministrów nie doprecyzował, o jakie wojska, w jakiej liczbie i dokąd skierowane może chodzić. Ale niedawne rozmowy telefoniczne sekretarza obrony Austina z ministrami z Polski i Rumunii mogą wskazywać kierunek.

Rzecznik Pentagonu John Kirby podkreślał na swoich briefingach, że wyższy stopień alertu dostały też siły USA obecne w Europie, czyli brygada zmotoryzowana, spadochronowa, pancerna, trzy eskadry lotnictwa i siły morskie. Z drugiej strony charakter postawionych w stan podwyższonej gotowości jednostek z terytorium USA, głównie lekkich, aeromobilnych, sugeruje, że alarmowy przerzut może nastąpić gdziekolwiek, tam gdzie jest jakieś lotnisko, a nawet lądowisko, lub gdzie da się wykonać zrzut spadochronowy.

Sytuacja geopolityczna wymuszałaby inny rozrzut tych nowych sił niż dotychczas – raczej na południu niż północy wschodniej flanki NATO. Rumunia, Węgry i Słowacja jako kraje bezpośrednio graniczące z Ukrainą są dziś być może bardziej narażone niż Polska, która była centrum zainteresowania wojskowego USA w ostatnich latach. Z drugiej strony Polska – jako jedyna w NATO – graniczy jednocześnie z Ukrainą i Rosją. Niezależnie od tego, dokąd ostatecznie przylecą dodatkowi żołnierze z USA, Biden jako najwyższy dowódca wydaje się powtarzać manewr Baracka Obamy z 2014 r. – wysyła na teatr potencjalnego konfliktu niewielkie, lekko uzbrojone jednostki szybkiego reagowania.

Przydałoby się coś więcej i coś ciężej

Pentagon przyznał kilka dni wcześniej, że w stan podwyższonej gotowości postawił elementy – nie całość – 82. i 101. dywizji powietrznodesantowej, czyli komponenty aeromobilne, łatwe do przerzutu, ale wymagające w scenariuszu wojennym szybkiego wsparcia silniej uzbrojonych w czołgi i artylerię batalionów i brygad lądowych. Jeśli chodzi o gest polityczny i symbol, to jednak wystarczy. Ale nie będzie też żadnym zmartwieniem dla posiadającego lokalną przewagę przeciwnika, a takim jest Rosja.

Identyczne decyzje podjął w kwietniu 2014 r. ówczesny prezydent USA Barack Obama; amerykańscy spadochroniarze jako pierwsi z NATO wylądowali w Estonii, Łotwie, Litwie i Polsce. Radość początkowo była wielka, ale nawet wraz z późniejszymi decyzjami o wysłaniu do Europy brygad wojsk pancernych nie powstrzymało to dalszej rosyjskiej agresji. Dlatego alarmowy desant kolejnych lekko uzbrojonych spadochroniarzy w obliczu zagrożenia nawałą pancerną na obrzeżach NATO może być odczytany jako słabość najsilniejszego sojusznika, zwłaszcza że miałby nastąpić w sytuacji narastającego kryzysu, a nie w reakcji na niespodziewany atak Rosji. Ze strony USA tym razem przydałoby się coś więcej i coś ciężej, ale na razie nie ma o tym mowy.

Reszka: Jak Ukraińcy szykują się na wojnę

Brytyjskie buty na ziemi

Dlatego na skali zaangażowania dużo większe wrażenie robią deklaracje najsilniejszych europejskich państw NATO: Wielkiej Brytanii i Francji. Londyn, który tak niedawno podjął strategiczne decyzje o zmniejszeniu swoich wojsk lądowych i postawieniu na projekcję siły z morza i powietrza, nieoczekiwanie zadeklarował podwojenie swoich kontyngentów na wschodniej flance NATO. W samych liczbach „butów na ziemi” mogłoby to oznaczać 300 zamiast 150 żołnierzy w Polsce i nawet 1800 zamiast 900 w Estonii, gdzie Wielka Brytania jest krajem wiodącym sojuszniczej wysuniętej obecności wojskowej (w Polsce odgrywa rolę pomocniczą wobec wojsk USA wraz z Rumunią i Chorwacją).

Ważniejsze od liczb jest ukompletowanie – Boris Johnson gotów jest wysłać na granicę Rosji poza 1200 spadochroniarzami artylerię rakietową, śmigłowce bojowe i samoloty wielozadaniowe, a także jednostki wyspecjalizowane w walce elektronicznej. Oznacza to stałe wzmocnienie przez siły, które pojawiały się już w regionie, ale epizodycznie, na ćwiczenia. Dla nie tak wielkich sił zbrojnych Zjednoczonego Królestwa byłby to znaczący wysiłek, pokazujący determinację polityczną dla twardego przeciwstawienia się Rosji. Oraz fakt świadczący o przekonaniu, że wojna na obrzeżach NATO zbliża się wielkimi krokami.

Francja już nie mediuje, ale odstrasza

Jeszcze większym sygnałem niepokoju jest zapowiedź Francji o gotowości do natychmiastowego zwiększenia obecności jej wojsk w wielonarodowym oddziale NATO w Rumunii. Deklaracja ta padła z ust minister obrony, która odwiedziła Bukareszt w przeddzień telefonicznej rozmowy prezydenta Emmanuela Macrona z Władimirem Putinem. Rezultaty dyskusji przywódców są praktycznie żadne, nie doszło do zbliżenia stanowisk, a Putin miał okazję powtórzyć, że NATO odrzuciło jego wszystkie istotne żądania. Natomiast deklaracja wzmocnienia francuskiego wsparcia w regionie Morza Czarnego pozostała i jak słychać z Paryża, zostanie zrealizowana.

Rumunia to od wielu dekad bliski partner Francji (nawet za czasów komunistycznej dyktatury Ceauşescu), ale poza kontraktami zbrojeniowymi największa siła Unii Europejskiej nie była tam obecna inaczej niż na ćwiczeniach. Do dziś największy kontyngent w wielonarodowym ugrupowaniu NATO zapewnia Polska ze swoją kompanią zmotoryzowaną. Sojusznicy rotacyjnie pomagają także Rumunii w patrolowaniu przestrzeni powietrznej.

Rumunia w obecnej sytuacji znajduje się jednak na froncie potencjalnych działań zbrojnych jako kraj graniczący z Ukrainą, Morzem Czarnym, z którego Rosja może wyprowadzić atak na wybrzeże i Odessę, a także jako sąsiad Mołdawii, na której terytorium funkcjonuje separatystyczna republika Naddniestrza, która z pewnością będzie wykorzystana przez Moskwę w ewentualnym ataku na Ukrainę. Francja przez większość lat od ataku Rosji z 2014 r. próbowała występować jako mediator, zaangażowana w tzw. Format Normandzki i rozmowy z Rosją w Mińsku, ale teraz kładzie większy nacisk na odstraszanie.

Może nie ma wyboru – wszak w tym roku stoi na czele sojuszniczych sił szybkiego reagowania VJTF/NRF – a może, jak wskazują niektórzy analitycy, przy chwiejności podejścia Niemiec próbuje przejąć kontrolę nad europejską polityką wobec Rosji i w czasie kryzysu kwestionującego jej dotychczasową strategię postawiła na stanowczość. W każdym razie deklaracja Paryża w tym momencie potwierdza poważne zaniepokojenie eskalacją, a może wręcz wojną, i to w kontrze do najważniejszego partnera w Unii – Niemiec, a w zgodzie z głównym rywalem na jej obrzeżu – Wielką Brytanią.

Imperium kontratakuje

Co to wszystko mówi nam o nadchodzących tygodniach? Że kryzys bezpieczeństwa w Europie Wschodniej za chwilę będzie większy niż w 2014 r., bo uświadomiony, rozpoznany i wsparty konkretnymi decyzjami, które pogłębią militarny podział kontynentu. Nie ma raczej wątpliwości, że jeśli Rosja zaatakuje Ukrainę, na granicy wschodniej flanki NATO wyrośnie nowa żelazna kurtyna, silniejsza niż kiedykolwiek po upadku tej pierwszej. Flankę w języku politycznym zastąpi być może front, czego zaczynają się domagać eksperci zwracający uwagę na znaczenie słów w komunikacji strategicznej. Zachodnie Niemcy w zimnej wojnie nie były żadną flanką, być może była nią Turcja lub Norwegia. W istocie rzeczy oba kraje zewnętrzne wraz z krajem centralnym tworzyły wspólny front przeciwstawienia się „imperium zła” i jego satelitom.

Nie ma powodu, by dziś, gdy „imperium kontratakuje”, nazewnictwo ulegało jakiejś geopolitycznej poprawności, która została unieważniona przez rzeczywisty rozwój wypadków, rosyjskie fakty dokonane. Od Norwegii i Finlandii na dalekiej północy, przez Estonię, Łotwę, Litwę i Polskę w centrum, po Ukrainę, Mołdawię, Rumunię, Bułgarię, Grecję i Turcję na południu – przebiega nowa granica geopolitycznego podziału i konfliktu między demokratycznym Zachodem a autorytarnym, neoimperialnym Wschodem.

Owszem, kilka krajów tego Zachodu będzie bardziej niż reszta podatnych na wpływy Kremla, a kilka będzie przejawiać niedemokratyczne i nieliberalne dążenia. Tak było też jednak przez dekady europejskiego podziału na Wschód–Zachód w czasie zimnej wojny, a mimo to żelazna kurtyna od Szczecina do Triestu nigdy nie została przełamana przez atak zbrojny, bo podstawy podziału były silniejsze niż ich niuanse.

Czytaj też: Wojna u polskich granic. Czy mamy odpowiednie procedury?

Atak Rosji nastąpi za kilka dni?

Na krótką metę możemy być świadkami najważniejszych dni, tygodni i miesiąca w historii Europy przynajmniej od kilku lat. Sytuacja polityczna może skłaniać Putina do szybkiej inwazji. Wedle niepotwierdzonych, ale nie zdementowanych przez Pekin doniesień Xi Jinping miał prosić o powstrzymanie się od działań w czasie zimowych igrzysk olimpijskich. Jeśli Putin miałby posłuchać potężnego i raczej przyjaznego sąsiada z Azji, wstrzyma się od wojny między 4 a 20 lutego. To otwierałoby przestrzeń do uderzenia na Ukrainę w ciągu najbliższego tygodnia – albo za cztery tygodnie.

Szybka inwazja utrudni dozbrajanie wojsk Kijowa przez Zachód i zbieranie danych zwiadowczych przez sieć rozpoznania powietrznego i kosmicznego. Bogiem a prawdą Rosja ma wystarczająco dużą przewagę na lądzie i w powietrzu, by niewiele robić sobie z tego, że Ukraińcy mogą dokładnie znać jej zasoby, rejony koncentracji i potencjalne kierunki natarcia. Putin musi sobie zdawać sprawę, że poniesie straty, ale zdaje się je akceptować – przynajmniej milcząco. Do tej pory nie powiedział Rosjanom wprost, że sytuacja na Ukrainie wymaga wojny i ofiar. Bardziej skłonny do szczerości może być, gdy Duma Państwowa uzna niepodległość opanowanych przez separatystów obszarów Ukrainy i Rosja będzie tym samym zobowiązana udzielić im wojskowego wsparcia.

Według zapowiedzi rosyjskiego parlamentu nastąpi to w lutym, choć nie w pierwszych dniach. Na wszelki wypadek wedle interpretacji przepisów zaprezentowanej przez jednego z deputowanych już teraz mieszkańcy wschodnioukraińskich republik mogą wstępować do rosyjskiej armii. Nie muszą podawać miejsca zamieszkania, wystarczy, że wyślą wniosek do rosyjskiego organu administracji wojskowej.

A może po igrzyskach w Pekinie?

Dlatego bardziej prawdopodobne jest, że atak nastąpi za kilka tygodni, może po igrzyskach w Pekinie. Rosja będzie wtedy pewna, iż ma do dyspozycji wystarczające siły, a wojska ukraińskie też zostaną wysłane na pozycje obronne, więc rosyjscy generałowie będą znali ich słabe punkty. Pogoda może sprzyjać, po lutowych mrozach grunt i cieki wodne będą zamarznięte, co umożliwi większą szybkość przemieszczania się jednostek lądowych na gąsienicach w terenie. Oddziały kołowe i tak mają do dyspozycji drogi i autostrady.

Ale długie marsze i walka w natarciu wcale nie są przesądzone. Kilka z omawianych w zachodnich mediach scenariuszy kampanii ukraińskiej zakłada opanowanie kluczowych obszarów przez desanty wojsk aeromobilnych wsparte intensywnymi bombardowaniami lotniczymi i rakietowymi. Miasta mają nie być brane szturmem – zawsze ryzykownym i krwawym – a otaczane kordonem, pozbawiane wody, prądu i żywności, a po kilku tygodniach rozbrajane bez walki pod wpływem rosnących ofiar cywilnych i braku innego wsparcia niż poprzez rosyjskich okupantów.

Rosjanie powtórzą więc wariant Leningradu, z tym że to oni sami będą bezwzględnymi egzekutorami oblężenia. Nie dopuszczą jednak do powtórki Stalingradu i krwawych walk w mieście. Kilkadziesiąt do kilkuset ofiar może być dla Putina ceną wartą przywrócenia kolejnego skrawka imperium. Kilka tysięcy zabitych może być problemem.

Wójcik: A może jednak wejdą...

Wielki test dla Unii i NATO

Niezależnie od tego, co i kiedy dokładnie się stanie, początek lutego i nadchodzące kilka tygodni mogą na wiele lat zmienić krajobraz polityki obronnej w Europie. Jeśli Putin zaatakuje, w gruzach legną strategie USA, NATO i Unii Europejskiej oparte na powstrzymywaniu Rosji poprzez deklarowane wysiłki dyplomatyczne i ograniczone wysiłki wojskowe. Okaże się bowiem, że dyplomacja nie zadziałała, a środki wojskowe nie wystarczyły. Oczywiście, krytykę wywołaną wybuchem nowej wojny polityczni decydenci będą odpierać argumentami, że przecież nie zostało zaatakowane terytorium Unii ani NATO, a kraju pozostającego poza tymi strukturami. Marne to pocieszenie, jeśli rosyjskie wojska w bojowym szyku znajdą się kilkaset, a nawet kilkadziesiąt kilometrów za granicą np. Polski, a na tej granicy pojawi się nowa fala uchodźców rzeczywiście uciekających przed wojną.

Zwiększone zagrożenie sprawi też, że i Polska będzie musiała podzielić większy ciężar wspólnej obrony, podnosząc zaangażowanie w misjach NATO na Łotwie, w Rumunii, a być może jeszcze gdzieś indziej. Wszystko to będzie podszyte słabnącym zaufaniem do zdolności NATO i Unii do zarządzania bezpieczeństwem u swych granic, nawet jeżeli w ostatecznym rozrachunku do Polski trafi jakieś dodatkowe wsparcie sojuszników. Najbliższe dni, tygodnie i miesiąc mogą więc przesądzić o znacznie głębszej przemianie postrzegania realności zagrożeń i konieczności adaptacji do nich niż ostatnie lata.

Czytaj też: Gdzie i jak może uderzyć Moskwa?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną