Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Portret Kijowa. Złote kopuły i klątwa siedziby prezydenta

Kijów, widok na Majdan, 16 lutego 2022 r., czyli na osiem dni przed inwazją Rosji na Ukrainę. Kijów, widok na Majdan, 16 lutego 2022 r., czyli na osiem dni przed inwazją Rosji na Ukrainę. Vincent Mundy / Panos Pictures / Panos Pictures / Forum
Kijów się broni, nie odpuszcza. Nie udało się rzucić stolicy na kolana. Czy miasto zostanie zniszczone? Wciąż nie potrafię sobie tego wyobrazić. Jakby ktoś wyrwał z mojego życia wielki i ważny kawałek.

Pierwszy przewodnik po Kijowie kupiłam w dużej księgarni na Chreszczatyku, centralnej arterii miasta. Po francusku, tylko taki był w sprzedaży. „Kiev – guide de la ville. La capitale de l’Ucraine sovietique”. Był październik 1973 r. Przyjechałam po raz pierwszy do Kijowa, wtedy stolicy radzieckiej Ukrainy.

Miasto wyglądało nadzwyczajnie. Kiedyś musiało być zamożne, to się rzucało w oczy na każdym kroku. Wielkie, bogate kamienice, rezydencje, szerokie ulice, choć zaniedbane, przypominały o dawnej potędze. Chodzi się w dół i w górę, bo Kijów taki jest. Setki, tysiące kasztanowców właśnie przybierały barwy jesieni, z drzew spadały dorodne kasztany i turlały się beztrosko. Dniepr płynął spokojnie, szeroki i błyszczący, złote kopuły świątyń połyskiwały w słońcu. Tak się mówiło o Kijowie: miasto złotych kopuł.

Kasjerki i ich wielkie liczydła

Chreszczatyk, słynna ulica Kijowa. Socrealizm kipiał jak okiem sięgnąć. Oprócz wspomnianej księgarni był tu okazały GUM, gławnyj uniwermag – centralny dom towarowy, taki wielki bazar ze wszystkim: odzież, buty, telewizory, kosmetyki. Sklep spożywczy nazywał się gastronom. Ogromna przestrzeń, długa lada, a za nią poważne dziewuszki w białych czepkach bez uśmiechu pytały: czto dla was? Dla was, choć byłam sama.

Nie dawały czasu do namysłu. Z niezwykłą wprawą sumowały na liczydłach należności. Liczydła były wielkie, z brązowymi i czarnymi gałkami z drewna, przy pracy wydawały charakterystyczny hałas, trach, trach, gałki uderzały jedna o drugą. Budziły zachwyt: kasjerki i liczydła. Przetrwały, zanim zastąpiły je kalkulatory, a w końcu kasy fiskalne.

W gastronomach było wtedy wszystko, czego potrzebował socjalistyczny obywatel: kiełbasa i boczek, sało, ogórki z beczki, wielkie torty ociekające kremem, a świeży chleb był na półkach nawet późnym wieczorem. Później często widziałam puste półki, ale wtedy jeszcze nie.

Czytaj też: Rząd marionetkowy w Kijowie? Sowiecka strategia Putina

Gastronomy, pierścionki i złote zęby

Kijów był rosyjskojęzyczny, ukraiński nie istniał na ulicy, był uważany za język wsi. Władza wmawiała ludziom, że rosyjski jest językiem świata. Kijów odważył się używać ukraińskiego dużo później.

Urodą tamtych sklepów były stoliki, gdzie – zwykle na stojąco – odbywała się konsumpcja kupionego właśnie chleba z sałem, słynną słoniną, popularną podobno już od czasów najazdów tatarskich na Ruś Kijowską. Lub kiełbasą krojoną w grube plastry. Bez względu na porę dnia przepijano wódką, polewaną do stakańczyków, szklanek. Lub kawą. Tak, kawa była obowiązkowo w każdym gastronomie, jej zapach mieszał się z wonią ogórków i pomidorów. Zwykle obtłuczonym filiżankom brakowało uszek. Dlaczego? System udało mi się rozszyfrować po latach: łatwiej można je ułożyć na tacy. Kawa smakowała inaczej niż ta z nowoczesnego ekspresu, z pewnością nie była to arabica.

Gastronomy łączyły w sobie coś lokalnego, swojskiego z dyskretną nutą Wschodu, prawie orientu, autentyku.

Klasyczne gastronomy zaczęły znikać jakoś po 2004 r., gdy Ukraina wkroczyła raźniej na ścieżkę przemian. Ich miejsce w centrum zajęły znane sieciówki – Zara, Sephora oraz wielkie marki – diory, chanele, jak we wszystkich europejskich miastach. Tu podkoszulka kosztuje ze 100 euro, a torebka – 5 tys. Jeden z ostatnich gastronomów ostał się na rogu ul. Jarosławiw Wał, w pobliżu ambasady RP.

I było złoto! Sklepy nazywały się bieriozka, było ich w centrum mnogo. Pierścionki z błyszczącym kamieniem, obrączki, brosze. Ruskie złoto, mówiło się wtedy. Miało inny kolor i inną próbę niż nasze. Ukraińcy kochali złoto, w sklepach było wielu kupujących, oprócz pierścionka z kamieniem dobrze widziany był złoty ząb…

Czytaj też: To może być długa wojna na wyczerpanie

Wszystkie drogi prowadzą przez Chreszczatyk

Chreszczatyk jest monumentalny. Ogromne budynki wzniesione z bloków jasnego piaskowca i granitu, zdobione kolumnami, pasaże, przesmyki, uliczki, przejścia, schody, fontanny, niespodziewane podwórza, zaniedbane oficyny. Niby to styl socrealistyczny, ale przełamany dekoracjami z innej rzeczywistości. Trochę przytłacza wielkością i formą, ale też otwiera głowę, zwłaszcza wiosną, kiedy kwitną kasztany, a dziewczyny biegają w szpilkach i mini.

Wszystkie drogi prowadzą tędy. Chreszczatyk nie jest najdłuższą ulicą w mieście, ale najszerszą. Jezdnia ma 26 m, chodniki po obu jej stronach – po 14 m. Tędy w 1891 r. przebiegała pierwsza linia konnego tramwaju, w 1935 zastąpiły go trolejbusy. Trzypiętrowa, bardziej kameralna zabudowa – były tu także imponujące budynki największych banków, hoteli, składy i Dom Kupiecki, filharmonia – została zaminowana, wysadzona w powietrze i podpalona przez radzieckich żołnierzy w 1941 r. Po wyzwoleniu miasta, w 1943, cała ulica leżała w gruzach. Odbudowano ją szerszą, nie wiem, czy piękniejszą, z pewnością inną. Jak na stolicę socjalistycznej Ukrainy przystało.

Chreszczatyk to prawdziwe centrum – drogi na wschód, zachód, północ i południe przecinają się tutaj właśnie. Skrzyżowanie.

Czytaj też: Magazyny broni otworzyły się szeroko. Unia wreszcie się budzi

Majdan, miejsce szczególnie wrażliwe

Moje spotkania z Kijowem zawsze miały jakiś kontekst polityczny. Mniej więcej w połowie drogi, między rynkiem Besarabka i hotelem Dnipro, ulokował się słynny Majdan, kiedyś pl. Niepodległości. Majdanem został po studenckim proteście z 1991 r., zorganizowanym przed wyborami prezydenta i referendum niepodległościowym. Stanęły namioty, takie zwykłe, turystyczne, rozpoczęła się okupacja.

Pytanie referendalne brzmiało: „Czy zgadza się pan/pani z aktem niepodległości Ukrainy?”. Już wtedy aktywiści obawiali się, że siły prorosyjskie zechcą uniemożliwić Ukrainie suwerenność. Był koniec listopada, chwytał mróz, szron na trawnikach i drzewach. Siedzieliśmy z kolegami z branży na brzegu fontanny, zastanawiając się, jak długo na tym zimnie wytrzymają.

Hotel Ukraina, którego fasadę znają dziś chyba wszyscy, nazywał się wówczas Moskwa. A czy dziś w Kijowie jest hotel Moskwa? Nie wiem, ale chyba nie.

To nie był tak wielki zryw jak pomarańczowy Majdan czy ten sprzed ośmiu lat, nazwany Euromajdanem. Atmosfera niezwykła, miała coś z konspiracji, w przejściach podziemnych dyskretnie rozdawano ulotki drukowane na powielaczu, hasła niepodległościowe rozklejano na murach i latarniach, na rogach ulic wręczano przechodniom instrukcje, jak głosować. Plakatów nie pamiętam, w ogóle ich chyba nie było. Z więzień wyszli dysydenci – Ihor Juchnowski, Lewko Łukjanenko. Wjaczesław Czornowił miał wiec wyborczy na Uniwersytecie Kijowskim. Aula wypełniona po brzegi, ludzie już nabrali odwagi, zadawali pytania, głośno bili brawo. Chcieli niezależności od Moskwy, nie chcieli powrotu do ZSRR. Było wielkie napięcie, czy Rosjanie nie wkroczą do Kijowa. Czy wybory nie będą sfałszowane.

Po studenckim strajku Majdan stał się miejscem szczególnie wrażliwym. Kiedy kilka lat później prezydentem został Leonid Kuczma, rozpoczęła się przebudowa placu. Mówiło się, że Kuczma chce uniemożliwić demonstracje w centrum. Teren na długo został ogrodzony wysokim płotem, to wówczas wzniesiono kolumnę, która dziś jest pomnikiem – symbolem miasta i niepodległej Ukrainy. Wykonany z amerykańskiego granitu Bethe White, z wysokości 63 m spogląda słowiańskie bóstwo Berehynia. Posąg ustawiono na kuli ziemskiej. Dziś plac jest atrakcją, choć początkowo jego nowy kształt budził sprzeciw.

Pod ziemią powstało wielkie centrum handlowe, pełne luksusowych sklepów, kawiarni, z McDonaldem oczywiście. Uroczyste otwarcie nastąpiło w 2002 r. Jak na ironię cała instalacja stała się ulubionym miejscem demonstrantów już podczas pomarańczowej rewolucji w 2004 r.

Trochę duszno i brudno. Wspaniale

Ogromne podziemne skrzyżowanie i labirynt korytarzy prowadzących do stacji metra żyły zawsze własnym życiem, trochę alternatywnym. Tu muzykowali grajkowie i koncertowali wirtuozi, a przechodnie wrzucali kopiejki lub hrywny do futerałów. Zatrzymywali się, słuchali niskich tonów saksofonu, wygrywającego światowe szlagiery lub ukraińskie przeboje. Albo czułych melodii skrzypiec. Odpuszczali jeden pociąg, potem drugi.

Tu ogrzewali się biedacy, babuszki w wytartych paltotach sprzedawały bukieciki, ziarna słonecznika zawinięte w torebkę skręconą z gazety, dwie marchewki, trzy pietruszki, mało dorodne jabłuszka. Tu widać było starość i biedę, ale także młodość i beztroskę. Czasem trudno było się przecisnąć. Artyści rysowali portrety i karykatury (sama mam chyba trzy), można było pogadać o życiu i polityce, wymienić walutę, zjeść maślaną bułeczkę, a nawet wypić coś mocniejszego na rozgrzewkę. Było trochę brudno i duszno, ale jakoś wspaniale i rozczulająco.

Czytaj też: Nie-Ukraińcy z Ukrainy. Ostatni w kolejce do pomocy

Metro stoi pierwszy raz w historii

Stacje i korytarze kijowskiego metra pełnią dziś funkcję schronów. To najgłębsze metro na świecie, budowane zresztą w latach 50., kiedy trwała zimna wojna. Miało ochronić ludność przed agresją Zachodu. Dziś chroni przed agresją Wschodu.

Robi wrażenie, zwłaszcza stacje po lewej stronie rzeki, te najstarsze. Długimi ruchomymi schodami zjeżdża się na perony lub wyjeżdża na powierzchnię. Stacja Arsenalna – tu można uczyć, czym jest perspektywa: ci na dole wyglądają z góry niczym małe kukiełki. Tysiące ludzi zjeżdżają i wyjeżdżają, mijając się po drodze. Metro żyje. Widok jest spektakularny. Ludzie zawsze się spieszą, pędzą, zmieniają linie i perony.

Stacje są kwintesencją socrealizmu, pełne marmuru, kolorowych mozaik, łukowych sklepień, kolumn, ozdobnych żyrandoli, rzeźb i płaskorzeźb. Są obszerne, jakby projektowane na dzisiejsze czasy. Pół Kijowa pewnie się tu bezpiecznie pomieści.

Metro, jak wiele miejsc w Kijowie, ma swój niepowtarzalny zapach, rozpoznawalny na końcu świata. Jest dla Kijowa jak krwiobieg, wszędzie dociera, łączy odległe dzielnice, nie zawodzi. Nawet w najtrudniejszych czasach, na początku lat 90., kiedy na Ukrainie nic prawie nie funkcjonowało, metro jedyne trzymało fason. Teraz znów jest dla wielu ratunkiem. Ale – chyba pierwszy raz w swej historii – zostało zatrzymane.

Bankowa to, Bankowa tamto

Żeby dotrzeć do siedziby prezydenta Ukrainy, trzeba wspiąć się ul. Bankową. Pod numerem 10, w słynnym Domu pod Chimerami, urzęduje głowa państwa. Popularnie tak się mówi: Bankowa to, Bankowa tamto, jak postanowiła Bankowa. Nie „administracja prezydenta”, ale Bankowa. To ten budynek, na tle którego prezydent Zełenski przemawiał do Ukraińców w drugim dniu rosyjskiej inwazji, zapewniając, że nie porzucił miasta, nie złożył broni. To dom niezwykły, kiedyś własność prywatna, po rewolucji był czynszówką, po II wojnie urządzono tu klinikę KC Partii Komunistycznej. Dopiero w niepodległej Ukrainie awansował na siedzibę prezydenta. No tak, wcześniej nikt na to nie wpadł, bo nie było prezydenta.

Któregoś dnia tropiłam polskie ślady w Kijowie i ta idea przywiodła mnie na Bankową. Stanęłam jak wryta, każdy zresztą tak reaguje. Ale wtedy ten piękny budynek nie wyglądał jak dzisiaj, był zaniedbany jak większość zabytkowych budowli w mieście. Nie błyszczał urodą.

Siedzibę zaprojektował polski architekt, urodzony w rodzinie posiadaczy ziemskich z Podola Władysław Horodecki. Wszystko jest tu specjalne i niezwykłe, art nouveau w czystej formie. Schody wejściowe, dekoracje, rzeźby zwierząt – nosorożców, krokodyli, słoni, chimery, spiczaste zakończenia dachu. Tego domu nie da się pomylić z żadnym innym, choć Horodecki zbudował ich w Kijowie kilka. Zaprojektował też Narodowe Muzeum Sztuki, karaimską Kenesę, Katedrę św. Mikołaja. Był człowiekiem z niezwykłą fantazją, trochę legendą Kijowa tamtych czasów, mieszkał też podobno w przebudowanej na siedzibę barce na Dnieprze.

Ukończył studia w Petersburgu, Akademię Sztuk Pięknych. Po rewolucji przeniósł się do Polski, a potem wyjechał do Teheranu, gdzie też odniósł sukces. Podobno z domem wiąże się klątwa, jaką Horodecki rzucił na przyszłych mieszkańców, kiedy popadł w długi – dom zlicytowano i musiał się wyprowadzić. Faktycznie, wszyscy późniejsi właściciele zbankrutowali. Dom ocalił od totalnego zniszczenia osobiście Leonid Kuczma, bo doprowadził do przeniesienia kliniki i remontu. W 2005 r. Dom pod Chimerami stał się siedzibą prezydenta. Oficjalną rezydencją jest też Pałac Maryński, administracja zajmuje Bankową 11.

Myślę, że to dziś najbardziej strzeżone budynki w Kijowie, podobno 400 bojówkarzy z rosyjskiej grupy Wagnera poluje na Zełenskiego i jego ministrów. Pierwotny plan budynku jest znany, udostępnił go sam autor projektu. Ale wewnątrz został zapewne przebudowany. Szczęśliwie. Klątwa Horodeckiego niech by dopadła Moskali, gdyby przypadkiem wstąpili do Kijowa.

Życie jest silniejsze niż śmierć

Dzielnicę budynków rządowych odwiedzałam często i w różnych czasach. Z okazji spotkań z politykami, oficjalnych wizyt polskich delegacji, opisując wydarzenia wstrząsające Ukrainą. Tu poznałam kiedyś Georgija Gongadze, opozycyjnego dziennikarza zamordowanego w czasach rządów Kuczmy przez służby specjalne. Może nawet za wiedzą prezydenta. Gongadze opowiedział mi, jak funkcjonuje system oligarchiczny, jak powstają fortuny, na czym polega prywatyzacja po ukraińsku, czym jest korupcja polityczna. Założył gazetę „Ukraińska Prawda”, wtedy niewielką i, jak się wydawało, bez wpływów. Dziś to najlepsza ukraińska gazeta internetowa.

Gdy Majdan ożywał protestami, w stronę budynków rządowych kierowali się zwykle manifestanci. Tam wznosili barykady, a Julia Tymoszenko w 2004 r. obdarowała kwiatami szykujących się do ataku milicjantów, wywołując ich kompletną konsternację. W lutym 2014 r. demonstranci z Euromajdanu maszerowali w kierunku gmachu parlamentu, ale zostali zatrzymani przez jednostki specjalne Berkut. Krzyczeli: „Sława Ukraini!”. Bohaterom sława. Julia Tymoszenko przebywała wtedy w więzieniu. W następnych dniach rozegrały się dramatyczne wydarzenia, ludzie ginęli od snajperskich kul.

Po miesiącach protestów Majdan wyglądał strasznie. W miejscach, gdzie polegli jego obrońcy, piętrzyły się wieńce i kwiaty, namioty stały chyba do późnej wiosny, na pewno były tam jeszcze w maju. Właściwie tak wyglądał cały Chreszczatyk. Było niewyobrażalnie smutno, w powietrzu unosił się zapach krwi i śmierci, pod nogami poniewierała się kostka brukowa. Młodzi skrzykiwali się, by jechać do Donbasu, gdzie trwała wojna. Przed portretem Bandery leżała wiązanka róż.

Wtedy myślałam, że stolica już nigdy nie będzie kolorowym i radosnym miejscem, gdzie wszyscy się spotykali, w knajpkach pili kawę lub piwo Obołoń, jedli sushi, które w Kijowie było modniejsze niż w Tokio. Robili zakupy.

Ale życie jest silniejsze niż śmierć, co najlepiej widać w Kijowie. Dziś okrzyk „Sława Ukrainie” wznoszą głośno w Charkowie i Mariupolu. Nikogo nie razi, nawet w Brukseli. Kiedyś nie było to ich zawołanie.

Baczyński: Chwała Ukrainie

I wtedy padł Lenin

Wtedy też, dokładnie w styczniu 2014 r., padł Lenin. Pomnik w Kijowie przetrwał mimo przemian. Stał spokojnie. Może dlatego, że był zabytkiem, dziełem znanego artysty Sergieja Merkurowa? Lenin, stojący na okrągłym piedestale, wykuty w czerwonym granicie, jakby uchwycony w ruchu, dynamiczny. Wśród krytyków sztuki uchodził za najlepszy pomnik wodza.

Stał sobie tu od 1946 r., u zbiegu Chreszczatyku i Bulwaru Szewczenki, jednej z najbardziej ruchliwych arterii z południa na zachód. Tędy wjeżdża się do miasta samochodem. Po prawej Lenin miał dawny hotel Ukraina. Euromajdan, wściekły coraz bardziej na władzę Janukowycza, postanowił się go pozbyć i dokonał tego rękami młodych ludzi, którzy żadnego respektu dla rewolucjonisty nie mieli. Ciekawe, co powiedzieliby dzisiaj, kiedy słyszą od Putina, że Ukraina to leninowski bękart?

Z tym miejscem mam związane szczególne przeżycie. Był chyba 1993 r., Ukraina borykała się z kryzysem i inflacją, sklepy świeciły pustkami, kupienie czegokolwiek nadającego się do zjedzenia graniczyło z cudem. I wtedy pod bokiem Lenina otwarto knajpkę i sklep spożywczy, właścicielami byli chyba Szwajcarzy. Kawa kosztowała dolara lub dwa, co było kwotą kosmiczną w warunkach ukraińskich. Ale było europejsko, można powiedzieć. I filiżanki nieobtłuczone, miały uszka, a nawet podawano je na talerzykach. Zachód... W sklepie natomiast były delikatesy, szwajcarskie sery, masło, łosoś, szynka, wędliny, nawet kawior w puszkach, soki w kartonach, włoska woda w butelkach.

To było nie tak późno po katastrofie w Czarnobylu, picie wody z kranu wydawało się nieostrożnością. Jedyny taki sklep w mieście. I tam zobaczyłam scenę, która mnie zawstydziła. Przy oknie wystawowym stali zwykli mieszkańcy – z nosami przylepionymi do szyby przyglądali się zachłannie temu, co w środku, wędlinom, serom, stosom czekolady. Kijów był wyszarzały, biedny, jeszcze nie jeździł najdroższymi autami, marzył o starym mercedesie lub audi ściągniętym z Niemiec, najchętniej perłamutnym, czyli metaliku. Jeszcze nie było wszechmocnych bogaczy, oligarchów, ulicami nie pędziły ferrari, hummery i to, co najdroższe na świecie. To przyszło kilka lat później.

Z Leninem miałam prywatną przeprawę wiele lat wcześniej. To był radziecki Kijów, a ja musiałam odwiedzić Muzeum Lenina, ogromne, zajmujące dwa piętra w reprezentacyjnym budynku przy Włodzimierskiej. Na głównej ścianie wisiała ogromna mapa elektryfikacji i słynne hasło leninowskie o elektryfikacji jako fundamencie socjalizmu. Przylgnęłam do grupy oprowadzanej przez młodego przewodnika mówiącego po polsku. Bardzo przejęty rolą pokazywał okulary Lenina spoczywające w gablocie, rzekomo oryginalne (równie oryginalne widziałam w Poroninie i Lwowie). Czapkę i płaszcz przestrzelony kulą zamachowca.

Ale kiedy pokazał model mózgu Lenina i zaczął wyjaśniać, skąd pochodził geniusz wodza, roześmiałam się głośno. Przewodnik zamilkł w półzdania, grupa się rozstąpiła, a ja nie mogąc opanować wesołości, czekałam, kiedy ochrona wyprowadzi mnie za niestosowne zachowanie. Nie wiem, co dziś mieści się w muzeum, bo już nigdy tam nie byłam.

Kałachy i matrioszki z twarzą Putina

Dziś jestem pewna, że Kijów (a może nawet cała Ukraina) zmienił się naprawdę po Euro 2012. Na dobre i na złe. Na dobre, bo tysiące młodych, wolnych ludzi przyjechało wtedy do miasta, ulice, place, bary i restauracje zaczęły żyć innym życiem, zrobiło się kolorowo, radośnie. To nie mogło już przeminąć bez śladu.

Rok później rozpoczął się Euromajdan. Ale Andrijewskij uzwis już nie jest taki jak kiedyś, niestety. Ulica artystów, poetów i malarzy była niezwykłym zakątkiem stolicy. Nie było tłumów, byli głównie koneserzy, którzy oglądali lub kupowali obrazy, przychodzili obejrzeć dom, gdzie dzieciństwo i młodość spędził Bułhakow. Ostrożnie stąpali po nierównych kocich łbach, kupowali pamiątki. To było niezwykłe miejsce, z powiewem atmosfery dawnego Kijowa. Z piękną cerkwią św. Andrzeja, tej, której kopuły są w kolorze ciemnego błękitu. Zawsze wygląda jak teatralna dekoracja. Zamieniona na muzeum przez sowieckie władze, po 50 latach zwrócona Kościołowi. Teraz – Ukraińskiej Autokefalii. Andrijewskij uzwis. Z małymi, trochę zaniedbanymi domami.

Andrijewskij zmieniał się z miesiąca na miesiąc, przybywało stoisk, sprzedawców, zmieniał się asortyment. Wraz z modą na militaria przybyły radzieckie mundury, czapki, papachy, medale, wszystko, co pozostało w szafach z dawnych czasów, oryginały i kopie. Można było kupić nawet kałacha, jeśli wiedziało się, z kim pogadać. Nastąpił zalew matrioszek z twarzą Putina, kiczu, jakiego świat tu nie widział. Tłum turystów przelewał się w dół i w górę, kupował, co popadło. To już był inny świat. Szkoda. Ale to jedynie sentymenty...

Nie, to miasto nie może polec, nie może zostać zniszczone, pokonane. Putin go nie zrujnuje. Śledzę każdy ruch rosyjskiej armii. Nie zgadzam się. Życzę im wszystkim jak najgorzej.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną