Zbiór na opał gałęzi w polskich lasach wzbudził zainteresowanie w Europie. Nie tyle przez ekstrawagancję pomysłu, co ze względu na powszechne kłopoty z drewnem opałowym. Jego cena – winne są inflacja i kryzys energetyczny – poszła w górę, miejscami już dwukrotnie, zdarzają się braki na rynku. Tymczasem pozwala ono przetrwać chłody znacznej liczbie Europejczyków. Zimą Rumunia żyła spekulacjami o rzekomym zakazie używania drewna już od przyszłego roku, co miało wynikać z restrykcyjnych środowiskowo warunków unijnego planu odbudowy rumuńskiej gospodarki po covidzie. Rząd uspokajał, że drewna na prywatny użytek ruszyć nie pozwoli, zresztą byłoby to politycznie wybitnie trudne, skoro w Rumunii opala nim 3,5 mln rodzin, połowa gospodarstw domowych.
Owszem, Unia planuje zerwać ze spalaniem drewna w elektrowniach, ale użytek własny to jednak inna, społecznie wrażliwa historia. Drewno do pieców dorzucają w Europie przynajmniej dwie grupy społeczne. To najsłabiej uposażeni, zmagający się z ubóstwem energetycznym, w Unii – w tym także w krajach najzamożniejszych – 35 mln osób nie stać na właściwe ogrzanie domów. Oraz klasa średnia wraz z tymi z drugiej skali zamożności, lubiący patrzeć na ogień skaczący w paleniskach ich rezydencji i wiejskich domów. Wreszcie są i ci, którzy w drewnie widzą paliwo na niepewne czasy, zapewniające niezależność w razie przerw w dostawach prądu albo upadku cywilizacji.
Także w Wielkiej Brytanii, gdzie tą metodą grzeje się 8 proc. obywateli, gazety regularnie objaśniają czytelnikom meandry zakupu paliwa, kóz czy pieców, ich montażu i stawiania kominów. W lepszej sytuacji są już mający np. kominki, nadal obecne w licznych na Wyspach starszych domach. W miastach i gęsto zaludnionych okolicach obowiązują zakazy palenia drewnem, ale mieszkańcy wsi, nie mówiąc o niemal bezludnych częściach Szkocji, podczas ostatniego sezonu skręcali centralne ogrzewanie i grzali tylko kilka pomieszczeń.