Zamieszki, starcia z policją, palenie pociągów – taka była niespodziewanie gwałtowna reakcja na zmianę zasad rekrutacji do indyjskiej armii. Do tej pory dostawało się kontrakt przynajmniej na piętnaście lat, z gwarancją emerytury. Teraz, decyzją rządu, wprowadzono system Agnipath, co się tłumaczy jako droga ognia: ledwie czteroletnich kontraktów z umiarkowanym uposażeniem, po upływie których szansę na pozostanie w wojsku będzie miał najwyżej co czwarty żołnierz. Reszta będzie miała ułatwienia w staraniu się o pracę w policji czy siłach paramilitarnych, ale to nic pewnego. Zawodowej rekrutacji do wojska nie było od trzech lat i miliony młodych Hindusów szykowały się na tę najbliższą okazję.
Licząca 1,4 mln żołnierzy armia, drugie co do wielkości siły zbrojne na świecie, to w Indiach jeden z największych i najbardziej atrakcyjnych pracodawców, dający gwarancję zatrudnienia, emeryturę po 20 latach i dożywotnie benefity socjalne (np. mieszkanie). Armia ustawiała na całe życie. Stąd, w okolicznościach masowego bezrobocia, rozczarowanie i gigantyczny wybuch gniewu, że ta perspektywa bezpiecznego zatrudnienia zostaje ograniczona. Powód jest oczywisty: trzeba oszczędzać. Na pensje i emerytury idzie już więcej niż połowa budżetu wojska, armia się zasiedziała, szybko się starzeje, nie nadąża za postępem, a ilość zastępuje jakość. Zwłaszcza kiedy ma się dwie gorące granice, z Pakistanem i Chinami, taka sytuacja jest na dłuższą metę nie do przyjęcia, a słaby test rosyjskiej armii w Ukrainie jeszcze wzmógł determinację, żeby to zacząć zmieniać.