Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Ukraina 2022. Jak zakończyć wielką wojnę? Cztery scenariusze

Zaporoże po rosyjskim ataku rakietowym Zaporoże po rosyjskim ataku rakietowym Stringer / Reuters / Forum
Nie wiemy jeszcze, kto wygra wojnę w Ukrainie ani jakimi środkami. Warto tymczasem się zastanawiać, jak ona się może skończyć. Bo nie jest to zupełnie to samo.

Żyjemy w najbardziej dramatycznym momencie dziejowym od zakończenia II wojny światowej, a może najniebezpieczniejszym od czasu kryzysu kubańskiego w październiku 1962 r., dokładnie 60 lat temu. Po politycznej eskalacji konfliktu w ostatnich deklaracjach Władimira Putina i w obliczu aneksji okupowanych terytoriów Ukrainy przez Rosję świat zamarł w oczekiwaniu na eskalację militarną. Czy w Ukrainie wybuchnie wojna atomowa? A jeśli tak, to czy Rosja ograniczy się do użycia taktycznej broni jądrowej przeciwko ukraińskiej armii, czy też spróbuje złamać ducha oporu Ukrainy, uderzając strategicznie w któreś z jej dużych miast, najpewniej w sam Kijów?

Choć same te rozważania jeżą włos na głowie, jestem przekonany, że Rosjanie po broń jądrową nie sięgną. Ale niezależnie od tego w momentach takich jak dzisiaj warto zrobić krok wstecz i spojrzeć na sytuację z nieco ogólniejszej perspektywy. A jedyna, jaką mamy do dyspozycji, to perspektywa historyczna. Jeżeli nie uderzeniem atomowym, to jak skończyć się może wojna w Ukrainie? I nie idzie mi o to, kto ją wygra i w jaki sposób, ale o to, jak w teorii można by zakończyć, wygasić czy przerwać ten konflikt. Czego w tej sprawie uczą nas poprzednie wielkie i mniejsze wojny?

Warto się zastanowić, jak się to może skończyć

Kilka tygodni temu dyskutowaliśmy w gronie przyjaciół o możliwych scenariuszach końca wojny w Ukrainie. A dokładniej: nie dyskutowaliśmy, ponieważ moi rozmówcy – wykształceni historycy, choć obecnie zaangażowani w działalność polityczną lub w pracę dziennikarską – trzeźwo odmówili spekulacji na ten temat. Z jednej strony, argumentowali, czynników niedających się przewidzieć jest tak wiele, że szczegółowe rozważania po prostu nie mają sensu. W ciągu najbliższych miesięcy, tygodni, a nawet dni zmienić się może w tej wojnie tak dużo, że warunki jej zakończenia są całkowicie nieprzewidywalne.

Z drugiej strony konflikty tego rodzaju (o tym jeszcze za chwilę) kończą się, mówiąc najogólniej, podobnie. Nastąpi jakiś wariant zawieszenia broni, fronty staną, a strony po prostu przestaną do siebie strzelać. Na jakich warunkach się to odbędzie i jakie ustalenia przyniosą dalsze negocjacje, na pewno prowadzone za pośrednictwem „stron trzecich” lub pod egidą instytucji międzynarodowych, jak ONZ, to już zupełnie inna sprawa. I jak wyżej, równie dziś nieprzewidywalna.

Upieram się jednak, że rozważać takie scenariusze warto. Nie tylko dla samej spekulacji. Zakładam, być może naiwnie, że dzisiejsi polityczni gracze – dla naszego wspólnego dobra – powinni operować w jakimś ogólniejszym systemie wyobrażeń o tym, co możliwe i co prawdopodobne, a nie tylko na bieżąco reagować na zmieniającą się sytuację, z którą dzień po dniu mają do czynienia. Zresztą, jak donosi „New Yorker” w bardzo ciekawym artykule Keitha Gessena, „pewna amerykańska agencja wywiadowcza” już w sierpniu zaprosiła na specjalne spotkanie amerykańskich politologów, specjalistów od tzw. teorii końca wojen (ang. war-termination theory).

Batory w „Polityce”: Putin straszy Zachód. Będzie eskalacja?

Zwycięstwo totalne?

W dawnych czasach wielkie wojny toczono niekiedy aż do całkowitego unicestwienia przeciwnika, starcia z mapy jego państwa i eksterminacji jego ludności. Starożytni Grecy znali pojęcie andrapodismos, dosłownie „zniewolenia”. Był to eufemizm na określenie sytuacji, w której po pokonaniu zmiażdżonego przemożną siłą wroga zwycięzca dokonywał egzekucji wszystkich dorosłych mężczyzn, kobiety i dzieci sprzedawał w niewolę, miasta łupił, a ziemię zabierał.

W greckiej tradycji los taki spotkał Troję. Ale i kulturalni Ateńczycy epoki Peryklesa w taki właśnie sposób potraktowali niejednego ze swoich dawnych sprzymierzeńców, członków tzw. imperium ateńskiego po wojnach perskich, kiedy ci buntowali się przeciwko rosnącej opresji Aten. Po zwycięstwie w III wojnie punickiej w 146 r. p.n.e. Rzymianie podobnie postąpili z Kartagińczykami, tym razem na nieznaną wcześniej skalę, wydając żołnierzom wielkie miasto na kilkudniową orgię mordu, rabunku i gwałtu, by świat zapomniał o istnieniu potężnej niegdyś Kartaginy.

Po doświadczeniu ludobójstwa II wojny światowej mogło się wydawać, że wojny prowadzone dla całkowitego unicestwienia innego państwa i jego mieszkańców albo innego wskazanego przez przywódców wroga odeszły w mroczną przeszłość. Tymczasem praktyka i plany Rosjan w Ukrainie uświadomiły nam, że tak się nie stało. Walcząc nie tylko z ukraińską armią, ale też ludnością cywilną, kulturą, a nawet językiem ukraińskim, niszcząc nie tylko cele wojskowe, ale i muzea czy biblioteki, Rosja pokazała światu, że chce zetrzeć z powierzchni ziemi samą ukraińskość. Na szczęście dzięki heroicznej obronie i sukcesom wojskowym ostatnich miesięcy widzimy, że to się już Putinowi nie uda. Jeżeli jednak nie zwycięstwem totalnym Rosji, to w jaki sposób może zakończyć się ta wojna?

Rosjanie idą w zaparte: „Mój tata zbrodniarz podbija Ukrainę, czego się czepiacie?”

Kapitulacja i warunki dyktowane przez zwycięzcę?

Sięgając ponownie po historyczne przykłady, najczęściej wyobrażamy sobie, że jedna ze stron konfliktu zostaje pokonana czy osłabiona na tyle, by przyjąć warunki podyktowane przez zwycięzcę, podpisując kapitulację. Pokonawszy Ateny w wojnie peloponeskiej (404 r. p.n.e.), Spartanie i ich sojusznicy wymusili na Ateńczykach kapitulację, oszczędzając miasto i mieszkańców za cenę wyrzeczenia się siły wojskowej i możliwości obronnych (wydanie floty i zniszczenie murów obronnych), ale także instalując przyjazny sobie rząd. Przy wszystkich różnicach podobnie zakończyła się II wojna światowa, dodając do tego podział Niemiec na strefy okupowane przez najważniejszych aliantów. Przy czym zachodni i wschodni sojusznicy chcieli mieć własną kapitulację, co skutkuje do dziś obchodami rocznicy zakończenia wojny w dwu różnych dniach – 8 i 9 maja.

Kiedy indziej, jak w wypadku I wojny światowej, strony najpierw umawiają się co do zawieszenia działań wojennych, by dopiero potem negocjować warunki nowego regionalnego porządku, oczywiście przy założeniu ustępstw (terytorialnych, reparacji materialnych itp.) ze strony pokonanego przeciwnika, choć bez jego całkowitego upokorzenia. W wypadku kraju gigantycznego, jak dzisiejsza Rosja, o niemal nieograniczonych rezerwach ludzkich i materialnych, zmuszenie agresora do kapitulacji nie wchodzi w rachubę. Ten scenariusz możemy więc od razu wykluczyć.

Pomimo powierzchownych analogii w grę nie wchodzi również scenariusz bardziej „polubowny”, znany z wojny krymskiej, niedoszłej wojny światowej (1853–56), kiedy rozchodzące się coraz bardziej interesy członków antyrosyjskiej koalicji – Francji, Anglii, Austrii i Turcji – oraz rosnące niezadowolenie społeczeństw państw walczących doprowadziły do podpisania traktatu paryskiego na stosunkowo łagodnych dla Rosji warunkach. Takie rozwiązanie jest dzisiaj niewyobrażalne, bo byłoby równoznaczne z porzuceniem Ukrainy przez jej zachodnich sojuszników, którzy musieliby skłonić ją do zawarcia niekorzystnego porozumienia. W obliczu mroźnej zimy bez rosyjskiej ropy i gazu oraz ogólnie kryzysu ekonomicznego wszyscy boimy się takiego rozwoju wypadków, ale wydaje się mało prawdopodobny z powodu determinacji politycznej niektórych przynajmniej sojuszników – z Amerykanami na czele.

Czytaj też: Putin błędnie kalkuluje, jest słaby jak nigdy

Koniec bez formalnego końca?

Ale przecież dzieje pokazują nam również inne możliwości. Po pierwsze, wojny mogą kończyć się... bez żadnego wyraźnego końca. Mogą po prostu ustać, jeżeli stronom konfliktu nie na rękę byłby koniec bardziej formalny. Tak było w wypadku słynnych wojen perskich. Po serii niespodziewanych klęsk pod Salaminą w 480 r. p.n.e., Platejami oraz Mykale w 479 r. p.n.e. gigantyczna armia perska wycofała się nieniepokojona z Grecji i Europy. Przez następne 30 lat Ateńczycy na czele swoich sprzymierzeńców kontynuowali wojnę, teraz w formie morskiej „rekonkwisty” greckich miast żyjących pod panowaniem Persów na wyspach Morza Egejskiego i na zachodnich wybrzeżach Azji Mniejszej, z czasem ze zmiennym szczęściem atakując posiadłości Króla Królów głębiej w Anatolii, na Cyprze, a nawet w Egipcie i na wybrzeżu syropalestyńskim.

Król globalnego imperium Persji, jako charyzmatyczny władca cieszący się oficjalnie wsparciem samego boga Ahura Mazdy, nie mógł zawrzeć z Grekami żadnego traktatu pokojowego, bo sam ten akt byłby przyznaniem się do porażki. Walki ostatecznie po prostu ustały, zapewne przy pomocy intensywnych zakulisowych negocjacji. Dopiero w następnym stuleciu patriotyczna mitologia ateńska powołała do życia fikcyjny „pokój Kalliasza”, który Ateńczycy mieli narzucić Persom w latach 40. V wieku p.n.e. Jednakże scenariusz wygodnego dla wszystkich „wygaszenia” konfliktu możemy dziś oczywiście wykluczyć z bardzo wielu powodów.

Po drugie, w obliczu nieuchronnej klęski agresor (czy też ogólniej: zewnętrzny gracz polityczny) może po prostu wycofać się na własnych warunkach – odpowiednio pokiereszowany, może nawet skompromitowany, ale wciąż podejmujący suwerenne decyzje strategiczne, jak Amerykanie w Wietnamie w styczniu 1973 r., Sowieci w Afganistanie w 1988 i 1989, a po nich Amerykanie w roku ubiegłym. Eskalacja ostatnich tygodni, w tym monstrualna i karykaturalna zarazem mobilizacja w Rosji, pokazuje jednak, że taki scenariusz zakończenia wojny w Ukrainie jest dzisiaj zupełnie nierealny.

Reszka: Rosjanie wieją za granicę nawet na hulajnogach. Branka zmieniła wszystko

Wojenny impas i demarkacja?

Jeżeli nie on, pozostaje nam jeszcze scenariusz trzeci, znany z wojny w Korei w 1953 r., a więc impas i demarkacja. Strony konfliktu mogą uznać, że żadna nie jest w stanie wygrać, decydują się zatem na zawieszenie broni z zachowaniem terytorialnego status quo, ale bez uznania czyjegokolwiek zwycięstwa. Ustala się linię demarkacyjną oddzielającą walczących pasem „ziemi niczyjej”.

Potężnie zmilitaryzowana po obu stronach granica funkcjonuje jak słynny 38. równoleżnik na Półwyspie Koreańskim – w ciągłej obawie przed celową bądź przypadkową eskalacją i „odmrożeniem” konfliktu. Problem polega jednak na tym, że po doświadczeniu agresji rosyjskiej w 2008 i 2014 r. Ukraińcy są świadomi, że wszelkie przerwy w działaniach służą Rosji wyłącznie do przygotowania następnych, do kontynuacji ataku z nowymi siłami.

Czytaj też: Czy Rosja zrzuci bombę na Kijów? Odwet byłby potężny

Nowe kierownictwo i wyjście z twarzą?

Na koniec zostawiłem scenariusz czwarty, na który po cichu liczymy chyba wszyscy. Otóż wielka wojna może skończyć się po prostu niejako „unieważniona” przez wydarzenia polityczne największej wagi. Uliczny czy nawet pałacowy bunt, obalając dotychczasowe władze, może dać nowemu kierownictwu szansę na wyjście z twarzą bądź wręcz, jak bolszewicy po rewolucji 1917 r., na porzucenie frontu wojny przeciwko Niemcom i Austro-Węgrom. Albo jak sami Niemcy w październiku 1918, kiedy rewolta części wojska grozi ogólną rewolucją, co doprowadza do zmiany rządu na bardziej skory do niekorzystnego dla siebie zakończenia wojny.

Po ewentualnym przewrocie na szczytach władzy, powiązanym bądź nie z potężniejącymi protestami społecznymi w Rosji, a może właśnie z buntami zmobilizowanych już w ramach putinowskiej „branki” żołnierzy, nowy władca Kremla może po prostu wycofać się z Ukrainy i zaproponować Zachodowi jakąś formę porozumienia, by wydostać się z izolacji i odwołać bolesne sankcje. Jednakże nawet gdyby dopuścić możliwość szybkiego obalenia Putina i przewrotu w Rosji, ten ostatni scenariusz wydaje się mało prawdopodobny z dwu fundamentalnych powodów.

Eskalacja ostatnich tygodni pokazuje, że potencjalny następca Putina byłby jeszcze mniej niż on skłonny do pokojowego rozwiązania konfliktu. Patrząc bowiem na logikę wydarzeń politycznych w Rosji, można odnieść wrażenie, że to, co się dzieje, związane jest z osłabieniem władzy Putina. Jak każdy autorytarny władca Putin od zawsze działał w taki sposób, by otwierać i poszerzać zakres swobody swojego politycznego działania. Oczywiście, atak na Ukrainę wynikał z imperialistycznej fiksacji i katastrofalnego błędu w jego kalkulacjach.

Tymczasem z punktu widzenia taktyki politycznej Putina zarówno przyspieszenie pseudoreferendów akcesyjnych na okupowanych terytoriach Ukrainy, z czym prezydent Rosji dotąd rozsądnie zwlekał, jak i ogłoszenie „częściowej mobilizacji” to działania ograniczające jego pole manewru, a przy tym drastycznie powiększające skalę jego odpowiedzialności za niepowodzenia. Innymi słowy, dopóki Putin tylko groził włączeniem ziem okupowanych do Rosji i rozciągnięciem na nie atomowej doktryny obronnej i dopóki wojnę prowadził w taki sposób, żeby „zwykli Rosjanie” znali ją tylko z ekranów telewizyjnych, władca Rosji mógł w dowolny sposób wojnę tę prowadzić i ewentualnie zakończyć – eskalując lub deeskalując bez szkody dla swojej władzy i pozycji politycznej.

Od kiedy jednak, zamiast z daleka podziwiać „specjalną operację wojskową”, setki tysięcy Rosjan mają wziąć udział w nowej „wojnie ojczyźnianej”, a na Putina jako zwierzchnika sił zbrojnych spada obowiązek obrony każdej piędzi ziemi „mateczki Rosji” w jej nowych granicach, każda porażka od razu bezpośrednio obarcza władcę. Z tej perspektywy pogróżki atomowe Putina wyglądają jak ucieczka do przodu, działanie wymuszone poprzez coraz mocniejszą presję wywieraną na cara przez jego pałacową konkurencję. Niektórzy komentatorzy nazywają te siły rosyjską „partią wojny”.

Czytaj też: Car jest sam. „Po Putinie nikt by nie płakał, jego otoczeniu też by ulżyło”

Co muszą uzyskać Ukraińcy?

Hipoteza ta, choć niedobrze rokuje perspektywie zakończenia wojny, jest do pewnego stopnia optymistyczna, ponieważ jeśli tak właśnie wygląda sytuacja w kręgach władzy w Rosji, atomowe zapowiedzi Putina to jedynie blef. I to blef niejako podwójny. Car blefuje, żeby wystraszyć międzynarodową opinię publiczną oraz Ukraińców. Ale blefuje też na użytek wewnętrzny, radykalizując się na pokaz pod naciskiem konkurentów. Jest jednak mało prawdopodobne, żeby blef ten zamienił się w czyn.

Co by się musiało stać w Rosji długofalowo, by wybrała trwały pokój bez agresji wobec sąsiadów, rozważał ostatnio, w eseju przemyconym z łagru na łamy gazety „Washington Post”, rosyjski opozycjonista Aleksiej Nawalny. My jednak musimy przede wszystkim spojrzeć na możliwe scenariusze końca wojny z punktu widzenia Ukraińców i ich przywódców, a zwłaszcza ich prezydenta. Trzeba tu pamiętać o dwu fundamentalnych kwestiach, które w znacznej mierze determinują możliwe działania przywódców Ukrainy w sprawie zakończenia konfliktu.

Z jednej strony stopniowo, ale nieuchronnie wychodząca na jaw skala rosyjskich zbrodni wojennych (a możemy być pewni, że po Buczy i Iziumie przyjdą następne mrożące krew w żyłach świadectwa) sprawia, że z ukraińskiej perspektywy zakończenie wojny bez kary dla zbrodniarzy, a może i bez zadośćuczynienia ofiarom, staje się niewyobrażalne. Podpisanie się pod pokojem czy nawet rozejmem z Rosją bez takich warunków wstępnych byłoby dla każdego ukraińskiego przywódcy politycznym samobójstwem. Z drugiej strony, o czym zbyt często zapominamy, koncentrując się na działaniach wojennych, Rosja od początku prowadzi politykę „filtracji” i deportacji Ukraińców, w tym dzieci, na terytorium Federacji Rosyjskiej. Mówiąc po prostu, żadne formalne porozumienie bez wypuszczenia i zwrotu wszystkich wywiezionych do Rosji Ukraińców nie jest możliwe. Zanim nastąpi jakakolwiek forma ugody czy trwałego zawieszenia broni, do kraju wrócić muszą wszyscy zesłańcy.

To rzecz zupełnie nieporównywalna z problemem wymiany jeńców, w tym nawet uwolnienia pozostałych żołnierzy sławnego pułku Azow, bo inaczej niż w przypadku wziętych do niewoli sytuacja jest całkowicie asymetryczna i Ukraińcy nie mogą dokonać żadnej wymiany uprowadzonej ludności cywilnej z Rosjanami. Tu Rosja musi po prostu przyznać się do przestępstwa na cywilach na wielką skalę.

Czytaj też: Nie histeryzować! Jak propaganda tłumaczy porażki na froncie

Co zagwarantuje utrzymanie pokoju?

Z powyższych powodów wydaje się, że żaden scenariusz formalnego zakończenia czy też „wygaszenia” wojny nie jest możliwy. Widzieliśmy również, że nie jest możliwa jednoznaczna wygrana którejś ze stron, zmuszająca przeciwnika do przyjęcia podyktowanych mu warunków pokoju. Co nam zatem pozostaje?

Mam wrażenie, że ze wszystkich powyższych opcji na dziś jedyną wyobrażalną jest „scenariusz demarkacji”. W momencie X mogłoby nastąpić zawieszenie broni, równoczesne z zakulisowymi pertraktacjami na temat powrotu do kraju wszystkich osób wywiezionych w głąb Federacji Rosyjskiej (można np. wyobrazić sobie uruchomienie w Rosji wielkiej akcji Czerwonego Krzyża w celu odnalezienia wszystkich uprowadzonych). Koniecznością najwyższą stałaby się jednak wiarygodna demarkacja, rozdzielenie stron na linii zajmowanej w danym momencie przez siły zbrojne Ukrainy i Rosji. W wariancie najbardziej optymistycznym działoby się to po serii skutecznych ukraińskich ofensyw jak te, które widzimy w ostatnich miesiącach.

Zastanówmy się jednak, co miałoby być gwarancją skutecznej demarkacji. Na pewno w grę nie wchodzą tradycyjne siły rozjemcze ONZ lub innej organizacji międzynarodowej. Po pierwsze, skala wojny i jej cierpień nie dopuszcza już tradycyjnie nieskutecznych rozwiązań tego rodzaju. Po drugie, prorosyjskie, względnie prochińskie sympatie wielu krajów tzw. trzeciego świata, z których międzynarodowe siły rozjemcze często się rekrutują, od razu rzucałyby na taką akcję cień podejrzenia o stronniczość. Pozostaje zaangażowanie jakiejś realnej siły militarnej. Pytanie tylko jakiej.

Linia demarkacyjna na 38. równoleżniku w Korei była rozwiązaniem stosunkowo prostym technicznie. W Korei przebywały liczne siły zbrojne USA, które wraz z armią Korei Południowej stanowiły wystarczającą gwarancję utrzymania zbrojnego status quo. W Ukrainie – wbrew kłamstwom propagandy Kremla – sił zbrojnych NATO nie ma. A pojawienie się jakiejś koalicji państw Zachodu (np. USA, Wielkiej Brytanii, Kanady czy Australii), jak niegdyś w Korei, w ramach misji sankcjonowanej przez ONZ wydaje się bardzo mało prawdopodobne. Pozostaje zatem, jak zauważa jeden z rozmówców wspomnianego wyżej artykułu „New Yorkera”, specjalista od „teorii końca wojen” Dan Reiter, „wariant izraelski”, a więc dogłębna militaryzacja Ukrainy, zbrojącej się ogromnym wysiłkiem ekonomicznym i społecznym aż do stanu, w którym atak na nią w przyszłości stałby się nieopłacalny. Zresztą to już się dzieje.

Problem polega na tym, że taki właśnie status Ukrainy zmienia całkowicie układ sił w Europie Środkowo-Wschodniej, a może nawet w większej skali geopolitycznej. Z jednej strony Ukraina stałaby się najsilniejszym graczem politycznym w regionie, z drugiej zaś, jak obecnie Izrael, byłaby długoterminowo zależna od stałego wsparcia militarnego i politycznego USA. A przy tym formalnie niezwiązana żadnymi sojuszami wojskowymi (bo przecież nie można drażnić Rosji!), stanowiłaby w istocie rzeczy czynnik potencjalnie destabilizujący ten rejon świata. Czołowi politycy Zachodu muszą starać się widzieć sprawy w aż tak długiej perspektywie.

Czytaj też: Zdesperowany Putin zaostrza kurs. Przed nami nowa faza wojny

Ukraina w NATO?

Jeżeli weźmiemy wszystkie te elementy razem, wniosek może okazać się wysoce paradoksalny. Jedynym na dzisiaj prawdopodobnym wariantem zakończenia czy też ustania wojny w Ukrainie jest scenariusz demarkacji przy maksymalnym zasięgu terytorialnych sukcesów Ukraińców. Ale wariant ten tak długo będzie źródłem destabilizacji w regionie, jak długo Ukraina nie stanie się pełnoprawnym członkiem NATO objętym gwarancjami bezpieczeństwa, a także częściowo ograniczonym linią polityczną Sojuszu w polityce międzynarodowej. A przecież taki scenariusz stanowiłby z kolei spełnienie wszystkich koszmarów rosyjskich elit politycznych, a zatem...

Jak widać, scenariusze końca wojny w Ukrainie to w istocie spekulacja pozbawiona jasnej konkluzji, rozumowanie otwarte i niemające końca. A jednak potrzebne, bo warto zdawać sobie sprawę, jakie możliwości podsuwa nam dzisiaj doświadczenie historii. Jak chyba nigdy w ostatnich dziesięcioleciach potrzebujemy teraz wielowariantowego myślenia o politycznej przyszłości w naszym miejscu na świecie.

Czytaj też: Niespełniony plan Putina. Nie zastraszył i nie podzielił Zachodu

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną