Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Broń dla Ukrainy. Do końca tygodnia możemy być już w całkiem nowej rzeczywistości

Brytyjski czołg Challenger 2 i norweskie leopardy 2A4NO podczas ćwiczeń na Łotwie w 2019 r. Brytyjski czołg Challenger 2 i norweskie leopardy 2A4NO podczas ćwiczeń na Łotwie w 2019 r. Ints Kalnins / Forum
Deklaracja brytyjskiego rządu o dostawie czołgów Challenger i nieoficjalne doniesienia o śmigłowcach uderzeniowych Apacz dla Ukrainy są sygnałem, że Zachód jest bliski zdjęcia ostatnich ograniczeń w pomocy zbrojnej Ukrainie.

To jeszcze nie lawina, ale w dół zbocza toczą się już bardzo grube kamienie. Gdy Polska zadeklarowała możliwość przekazania Ukrainie czołgów Leopard, Wielka Brytania oficjalnie podała, że zamierza dostarczyć swoje challengery. Sygnały o gotowości wsparcia wielonarodowej inicjatywy „leopardowej” wysyłają, na razie nieoficjalnie, Szwecja, Finlandia i Hiszpania. Każdy kraj czy też media w tych krajach mówią na razie o kompanii czołgów. A zatem w ciągu kilku dni powstał – na razie domyślny – wielonarodowy batalion pancerny zachodnich czołgów.

Mówimy o krajach poważnie podchodzących do obronności, a zatem należy zakładać, że za deklaracjami przekazania wozów bojowych ciągnie się proces wyszkolenia ich załóg, obsługi technicznej, wsparcia logistycznego, amunicyjnego i remontowego. To samo dotyczyło haubic samobieżnych i mobilnych zestawów przeciwlotniczych. Ale o ile tamto uzbrojenie jest z reguły mniej wystawione na ostrzał przeciwnika, o tyle czołgi to pierwszoliniowy system walki, który siłą rzeczy i regułą doktryny ponosi największe straty i jest znacznie bardziej narażony na uszkodzenia czy awarie. Kraje zgłaszające dostarczenie Ukrainie czołgów muszą być świadome tych uwarunkowań. Czołgi mają nie tylko pomóc Ukrainie w walce, ale umocnić wrażenie bezwarunkowego i coraz silniejszego wsparcia wielonarodowej koalicji.

Czytaj też: Po roku wojny rosyjski Goliat ma podbite oko

Ile może klucz apaczy

Nawet silniejszym od przekazania czołgów wyrazem tego wsparcia mogłaby być zasygnalizowana przez niedzielne wydanie „The Mirror” gotowość przekazania Ukrainie czterech śmigłowców bojowych AH-64 Apache w ich najnowszej wersji E, użytkowanej przez siły zbrojne Zjednoczonego Królestwa. Według artykułu zapowiedź ta miała być potwierdzona przez anonimowe źródła, ale później nie została potwierdzona przez inne media – a w Wielkiej Brytanii i poza nią ze zrozumiałych powodów wywołała ogromne zainteresowanie. Przy braku potwierdzenia, ale też wyraźnego dementi, pozostaje czekać, co o najnowszym pakiecie wsparcia dla Kijowa powie w Izbie Gmin sekretarz obrony Ben Wallace. W oświadczeniu rządu Rishiego Sunaka nie ma wzmianki o śmigłowcach bojowych obok potwierdzonych 14 czołgów Challenger 2 i 30 szt. haubic samobieżnych AS-90 (odpowiedniki polskich krabów). Ale niewykluczone, że Londyn chowa asa w rękawie, którym zamierza zmobilizować sojuszników do licytacji na wyższym poziomie.

Trzeba pamiętać i przypomnieć sobie, że rok temu, jeszcze przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji, to Wielka Brytania i osobiście ówczesny premier Boris Johnson byli na czele obozu proukraińskiego w NATO i Europie (choć poza Unią Europejską). To Brytyjczycy jako pierwsi i na dużą skalę zaczęli przekazywać Ukrainie przenośne uzbrojenie przeciwpancerne i przeciwlotnicze, które odegrało tak kluczową rolę w pierwszej fazie wojny. To również oni, wraz z Amerykanami, starali się od początku uprzedzać o ryzyku wojny, a później organizować międzynarodową koalicję na rzecz wojskowego, finansowego i humanitarnego wsparcia dla walczącego kraju. Przewaga ekonomiczna i zbrojeniowa USA i UE z czasem sprawiły, że wysiłki Londynu zeszły na dalszy plan, ale nie należy zapominać, że to Zjednoczone Królestwo było i pozostaje liderem, jeśli chodzi o zaopatrzenie Ukrainy w sprzęt bojowy, a także rozpoznanie mające uprzedzać ruchy przeciwnika. Również dlatego teraz należy zwracać baczną uwagę na wypowiedzi i decyzje Londynu, bo mogą wskazywać zagrożenia, niebezpieczeństwa i ryzyka dalszego przebiegu wojny Rosji z Ukrainą – a także podpowiadać niezbędne z perspektywy Zachodu decyzje o kolejnych szczeblach wzmocnienia zbrojnego Kijowa.

Na tym tle nawet puszczona w obieg plotka o śmigłowcach bojowych wydaje się testowaniem kolejnego poziomu wsparcia, o którym do tej pory nie było w ogóle mowy. Chodzi o to, że sprzęt w rodzaju apaczy to bodaj najbardziej skomplikowany, kosztowny, trudny w obsłudze i utrzymaniu system uzbrojenia dostępny na Zachodzie, porównywalny jedynie z nowoczesnymi samolotami wielozadaniowymi. Jeśli w Londynie powstała myśl, celowo czy przez nieostrożność przekazana prasie, o ich udostępnieniu Ukrainie, oznaczać to może przełamanie jednej z ostatnich „czerwonych linii”, jaka domyślnie lub faktycznie istniała wśród decydentów w NATO. Warto pamiętać, że o ile „saga” o zachodnich myśliwcach ciągnie się od kwietnia 2022 r., o tyle o śmigłowcach bojowych zachodniej konstrukcji nikt nigdy nawet nie wspominał – może ze świadomością ciężaru i skomplikowania tematu, może w obawie o reperkusje. Apacz nie tylko kosztuje tyle co Eurofighter czy F-35, ale wymaga równie kosztownej obsługi, a na pokład zabiera nawet więcej uzbrojenia klasy powietrze-ziemia, drogiego i skutecznego na taktyczną skalę pojedynku na odległość do 12 km. Nawet klucz czterech śmigłowców może być w takiej kilkuminutowej bitwie piorunująco skuteczny, odpalając w sumie 64 pociski przeciwpancerne, wystarczające do zniszczenia czy unieszkodliwienia całego batalionu czołgów.

Po powrocie do bazy taki klucz wymaga jednak wielogodzinnych przeglądów, napraw i dozbrojenia kosztującego miliony dolarów. W lotnictwie koszt obsługi na godzinę lotu śmigłowca bojowego nawet przewyższa koszty związane z obsługą samolotów wielozadaniowych. Dlatego rasowe śmigłowce bojowe są rzadkością w krajach NATO i nie ma na Zachodzie istotnych zasobów, skąd można by czerpać ewentualne wsparcie dla Ukrainy.

Czytaj też: Dlaczego niespodziewanie to wygląda jak I wojna światowa

Kluczowa narada

Brytyjczycy mają jednak zasadne poczucie sprawczości, dużo większe niż np. sama Warszawa, starająca się występować jako lider wojskowego wsparcia Ukrainy. Co więcej, ich deklaracje mogą być poprzedzone dużo głębszym poziomem konsultacji z Waszyngtonem i dużo poważniejszym rozeznaniem sytuacji dzięki swoim zasobom wywiadowczym. Być może więc zapowiedzi wysłania czołgów i haubic oraz pogłoski o śmigłowcach bojowych są częścią szerszego „pakietu eskalacyjnego”, mającego przeważyć szalę na korzyść Ukrainy w krytycznym momencie wojny. Tyle że tego przeważenia nie należy oczekiwać w ciągu tygodni ani miesięcy właśnie ze względu na skomplikowanie systemów uzbrojenia, o których mowa.

O ile haubice samobieżne AS-90 to dla Ukraińców kolejna wersja znanego już Kraba, o tyle zachodnie czołgi są wyzwaniem na kilka miesięcy, a śmigłowce bojowe na przynajmniej pół roku, pod warunkiem znalezienia kandydatów do ich pilotowania i obsługi. Ukraińskie lotnictwo bojowe działało w ekstremalnie trudnych warunkach, ale rajdy śmigłowców – nawet tak śmiałe jak te na rosyjską bazę w Biełgorodzie – były codziennością tej wojny. Należy jednak przypuszczać, że straty poniesione w toku działań doprowadziły do wyssania z zasobów rezerwowych bardzo wielu pilotów i mechaników, co zmniejsza pulę kadr dostępną dla zachodniego sprzętu. Aby skierować swoich ludzi na szkolenia, Ukraina musiałaby więc zredukować siły potrzebne jej w każdym dniu walki. To trudna decyzja, nawet jeśli jej efektem miałoby być znaczące podniesienie skuteczności bojowej. Nie ma bowiem wątpliwości, że nawet cztery apacze, które pojawią się gdzieś nad polem walki z rosyjskimi czołgami i bojowymi wozami piechoty, stanowią dla nich śmiertelne zagrożenie. Ale nie zmienią losów tej wojny – i o tym wie dobrze tak Kijów, jak i Londyn.

Jest to więc zagrywka w grze o pozycję, wizerunek, a ostatecznie też realne wsparcie Ukrainy przełomowymi technologiami wojskowymi. Liz Truss nie zdążyła w czasie swojego 44-dniowego premierostwa dotrzeć do Kijowa, ale Rishi Sunak właśnie tam złożył pierwszą wizytę zagraniczną po przejęciu władzy w Partii Konserwatywnej i państwie. Dwa miesiące potem mało kto ma ją w pamięci, bo Sunak nie jest aktywny medialnie i zmaga się z wewnętrznymi problemami. Jednak w przededniu ważnych sojuszniczych ustaleń Brytyjczycy nie omieszkają przypomnieć, że to oni są liderami, jeśli chodzi o zachodnie inicjatywy na rzecz Ukrainy. Powód jest istotny, bo w środę i czwartek nad nową strategią pomocy Ukrainie i sytuacją NATO obradować będą najważniejsi oficerowie wojsk państw członkowskich, a w piątek zbierze się jeszcze szersza, licząca 50 krajów globalna koalicja na rzecz zaopatrzenia zbrojnego Ukrainy. Tzw. grupa Ramstein (przez jedno „n” w odróżnieniu od niemieckiego zespołu rockowego) zawiązana została przez Amerykanów w sytuacji, gdy Ukraina już obroniła się przed pierwszym rosyjskim atakiem, zaczęła odnosić sukcesy na polu walki, kiedy na jaw wyszły ewidentne słabości rosyjskiej armii, jej systemu zaopatrzenia i dowodzenia i gdy w wojnie Zachód dostrzegł szansę znaczącego osłabienia antydemokratycznej i otwarcie wrogiej moskiewskiej dyktatury.

Warto pamiętać, że Brytyjczycy, tak jak Polacy i Amerykanie, byli z Ukrainą, jeszcze zanim się to okazało, ale trzeba mieć świadomość, że globalna koalicja na serio ruszyła dopiero po zeszłorocznej wiośnie i ukraińskich sukcesach. Po niemal jedenastu miesiącach wojny, w przededniu jej rocznicy, dokonuje się wielu podsumowań i rozrachunków, a jednym z nietrudnych do wyciągnięcia wniosków jest taki, że gdyby wojskowe wsparcie Zachodu od początku było bardziej zdecydowane i obejmowało najistotniejsze systemy uzbrojenia, sytuacja Ukrainy mogłaby dziś być dużo lepsza. A gdyby wszystko to nastąpiło przed wojną, być może wcale nie musiałoby do niej dojść.

Dlatego przed decyzjami z posiedzenia szefów sztabów generalnych NATO, spotkaniami z ich partnerami ze świata i konferencją donatorów uzbrojenia warto się zastanowić, jakie „czerwone linie” wymazać teraz, by wojna nie przybrała dla Ukrainy gorszego obrotu, a rosyjskie wojska rzeczywiście dało się wyprzeć z jej terytorium. Bo to, że Rosja przygotowuje się na długą wojnę, z pełną mobilizacją jej zasobów – kadrowych, gospodarczych i wojskowych – staje się coraz wyraźniejsze.

Czytaj też: Poligon Ukraina. Wojna to niezrównany test dla broni

Co jest za „czerwoną linią”

Nominacja szefa sztabu generalnego Walerija Gierasimowa na głównodowodzącego operacją tylko potwierdza, że teraz mamy już do czynienia z pełnoskalową wojną, zarządzaną z najwyższego szczebla. Do dyspozycji głównodowodzącego oddane zostaną wszelkie możliwości produkcyjne i mobilizacyjne. Nad Gierasimowem jest już tylko Putin, ale ani on, ani minister obrony Szojgu – tytularny generał armii – nie ma kompetencji wojskowych do zaplanowania i wykonania tak dużej operacji, jaką w założeniu ma być pokonanie Ukrainy. Oczywiście celu misji Gierasimowa nie znamy, nie wiemy, czy w ogóle chodzi o pokonanie Ukrainy, o jakiś skromniejszy uzysk terytorialny albo polityczny. Niezależnie od tego najbliższe miesiące powinny przynieść jakąś szerszą akcję zbrojną Rosji, zanim przyniosą kontrofensywę Ukrainy, o której Kijów mówi od dawna. Aby dać Ukrainie większe szanse i powstrzymać Rosję, potrzebna jest nowa broń z Zachodu. Czas na decyzję jest właśnie teraz, choć i tak spóźniony.

Ukraina od początku wojny domaga się czołgów i samolotów wielozadaniowych. Broń ta określona została jednak jako „ofensywna” i przez to nie doczekała się żadnych decyzji mimo wielkiego zamieszania, jakie kwestia samolotów wywołała na samym początku. Wtedy chodziło jednak o poradzieckie migi z zasobów państw byłego bloku wschodniego, które i tak „w częściach” do Ukrainy trafiły (wraz z arcyważnym uzbrojeniem rakietowym). Teraz chodzi o coś więcej, o maszyny zachodniej proweniencji i natowskiej skuteczności uzbrojenia. Mimo upływu dziesięciu miesięcy niewiele słychać, by samoloty miały się znaleźć na liście dostaw, a trzeba mieć świadomość, że tu naprawdę kwestia wyszkolenia załóg i obsług naziemnych jest kluczowa. Zajmie to przynajmniej pół roku od decyzji, a tej nie ma. Sygnał z Londynu o śmigłowcach bojowych jest jak mignięcie zielonego światła.

Spodziewana na dniach zbiorowa wysyłka czołgów tylko potwierdza, że to, co dziesięć miesięcy temu było za „czerwoną linią”, staje się oczywistą rzeczywistością. Tak samo więc może być z rakietami. Ukraińcy od początku przekonywali, że pociski o zasięgu kilkuset kilometrów są równie ważne co te o zasięgu kilkudziesięciu. Ważna jest nie tylko donośność, ale i precyzja. Odpalane z HIMARS-ów rakiety GMLRS trafiają niemal w punkt, dzięki czemu Ukrainie udawało się spektakularnie i bez ofiar ubocznych wyeliminować niezwykle istotne cele. Co mogliby zrobić pociskami ATACMS, niosącymi trzykrotnie dalej dwukrotnie większe głowice bojowe? Na przykład trafiać rosyjskie lotniska i punkty logistyczne na Krymie, w Biełgorodzie, obwodzie rostowskim, gdzie leżą tyłowe bazy amunicji, sprzętu, paliw, materiałów i gdzie zbierają się jednostki wysyłane na front. Nawet skrzydlate bomby GLSDB, o których pisała swego czasu prasa, byłyby dwukrotnym zwiększeniem zasięgu rażenia „zwykłych” HIMARS-ów. Co ważne, takie uzbrojenie nie oznacza konieczności przekazania i utrzymania długiego i ciężkiego „ogona logistycznego”, jaki ciągnie się za czołgami, śmigłowcami i samolotami wielozadaniowymi. To najprostsze i najefektywniejsze przejście na nowy poziom wsparcia zbrojnego.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną