Klucz krymski
Trzeba przepędzić z Krymu rosyjskie wojska. Ukrainy już nie stać na inny scenariusz
Kilka miesięcy po inwazji Rosji na Gruzję w 2008 r. w jednym z rosyjskich programów telewizyjnych jego prowadzący Władimir Pozner rozmawia z merem Moskwy Jurijem Łużkowem. Pozner opowiada, że w Ameryce z okazji rocznicy niepodległości USA ukazał się fikcyjny numer „New York Timesa” z wiadomościami, o których marzą Amerykanie, m.in. o końcu wojny w Iraku, o tym, że George W. Bush jest sądzony za jej wywołanie. W pewnym momencie prowadzący pyta Łużkowa, co znalazłoby się w takiej gazecie z okazji święta niepodległości Rosji, gdyby to on ją redagował.
„– Rosja odebrała Krym i Sewastopol. – To wszystko? – A to mało?”.
Parę lat po tej rozmowie, 14 lutego 2014 r., Rosjanie anektowali Krym z Sewastopolem.
Łużkow powiedział tak, bo Krym jest jak niezatapialny lotniskowiec – pozwala kontrolować całe Morze Czarne i jego wybrzeża. Stąd też wywodzi się popularne dziś przeświadczenie, że jeśli dojdzie do nowej ofensywy ukraińskiej, to jej celem będzie właśnie Krym. „Dla Ukrainy droga do zwycięstwa wiedzie przez Krym” – powiedział niedawno gen. Ben Hodges, były dowódca wojsk amerykańskich w Europie.
O ile w początkowej fazie wojny powszechne było na Zachodzie przekonanie, że Krym jest „nie do odbicia”, o tyle obecnie coraz częściej pojawiają się opinie, że Ukraińcy mają wolę walki, wystarczy tylko dostarczyć im odpowiednią broń, by odbili półwysep. I dlatego na pytanie, jak rozumieć zwycięstwo Ukrainy, coraz częściej pada odpowiedź á rebours w stosunku do tego, co Łużkow powiedział Poznerowi: „Ukraina odebrała Krym i Sewastopol”. Czy to jednak możliwe?
Tu trzeba się cofnąć o kilkanaście lat, a potem dalej. Przed obecną wojną gwarancją bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej w basenie Morza Czarnego miała być specjalna umowa Kijowa z Moskwą.