Teheran zapłonie
„Teheran zapłonie”. Izrael wiedział, w kogo uderzyć, celu nie kryje. Trump jest teraz w kropce
„Teheran zapłonie, jeśli nie ustaną irańskie ataki na Izrael” – powiedział w sobotę izraelski minister obrony Jisra’el Kac. Po tych słowach można by odnieść wrażenie, że to Iran zaatakował Izrael. A było dokładnie odwrotnie. 13 czerwca przed świtem ponad 100 izraelskich samolotów bojowych wleciało w przestrzeń powietrzną Iranu i zaatakowało wyznaczone cele. Jednocześnie Izraelczycy rzucili do ataku drony i rakiety krótkiego zasięgu, które wystartowały z ukrytych lokalizacji na terenie Iranu (w stylu podobnym do tego, w jakim Ukraińcy ostatnio zaatakowali rosyjskie bazy). I jednocześnie do akcji ruszyli agenci Mosadu działający w ukryciu na terytorium Iranu.
Izrael poczuł się „sprowokowany”
Operacyjne cele izraelskich ataków były trzy. Po pierwsze, zginęli w nich najwyżsi rangą irańscy oficerowie, m.in. szef sztabu gen. Mohammad Bageri i Husajn Salami, dowódca Strażników Rewolucji. Wszyscy oni bezpośrednio przed atakiem pochowali się w bunkrach, a mimo to dosięgły ich bomby, co świadczy o skuteczności izraelskiego wywiadu. Zginęło też co najmniej sześciu irańskich fizyków zaangażowanych w program jądrowy – tych Izrael dopadł we własnych domach, śmierć poniosły więc również ich rodziny i często sąsiedzi. Trzecim celem był podziemny ośrodek wzbogacania uranu w Natanz.
Celem strategicznym Izraela jest – bo ataki trwają, gdy piszemy te słowa – zablokowanie Iranowi drogi do bomby atomowej. Premier Beniamin Netanjahu przekonuje, że to działania uprzedzające. I że będą trwały „tyle, ile będzie trzeba”, aby „uchronić Izrael przed atomowym Holokaustem”. Iran odpowiedział dopiero po kilkunastu godzinach – w sposób może ratujący twarz, ale przynajmniej na razie mało szkodliwy dla Izraela, choć po stronie izraelskiej też już są ofiary.