Europejskie pieniądze na zbrojenia. Czy Polska otworzy ten sejf? Zostało bardzo mało czasu
Na wiosnę europejski SAFE reklamowany w Warszawie był jako jedno z największych osiągnięć polskiej prezydencji, choć Komisja Europejska pracowała nad nim od ubiegłego roku. Jeszcze większym – i chyba jednym z tych nieopowiedzianych – okazała się wielkość polskiej „skarbonki”, zawierającej ponad 43 mld euro, czyli w przeliczeniu ponad 180 mld zł – niemal tyle, co cały tegoroczny budżet MON, ale do wykorzystania wyłącznie na zakupy uzbrojenia. Statystycznie Polska okazała się we wrześniu największym „beneficjentem” programu, choć poważnych rywali nie miała zbyt wielu, gdyż nie wszystkie kraje Unii zdecydowały się wnioskować o kredyt z Brukseli. W każdym razie SAFE będzie pierwszym poważnym narzędziem szerszego planu ReArm Europe, zmierzającego do odbudowy przemysłu obronnego, zwiększenia dostaw uzbrojenia i przede wszystkim nakłonienia krajów Unii (a w efekcie też NATO) do koordynacji zamówień obronnych poprzez preferencyjne finansowanie tych dokonywanych wspólnie. Ma to na celu zmniejszenie różnorodności użytkowanych przez europejskie armie platform i systemów – w przyszłości, bo na razie nikt nie chce rezygnować z tego, co ma lub już zamówił.
Czytaj też: Drony nad Polską. Raport z hybrydowej wojny: najważniejsze, by tego kryzysu nie zmarnować
Made in Europe
W trakcie negocjacji „sejfu” Polska usilnie zabiegała o to, by móc decydować o zakupach samodzielnie i nie musieć szukać partnerów. Dlatego z inicjatywy Warszawy do programu dodano klauzulę wyłączającą wymóg wspólności na rok od jego uruchomienia. Drugim postulatem, który udało się wcisnąć do unijnej regulacji, była możliwość refinansowania z nowego funduszu projektów i umów już prowadzonych i podpisanych. Polski rząd podszedł bowiem do programu SAFE głównie z intencją „zrolowania” wydatków za pomocą pieniędzy tańszych w pozyskaniu i obsłudze niż własne narodowe zadłużenie. Gdy w grę wchodzą setki miliardów, liczy się każdy ułamek w oprocentowaniu, bo daje oszczędności liczone w dziesiątkach czy setkach milionów. A nie jest tajemnicą, że sytuacja budżetowa Polski wymusza szukanie oszczędności nawet w bezpieczeństwie, które „nie ma ceny”. Dodatkowe 180 mld zł spada rządowi jak z nieba, bo choć to kolejny dług, to w założeniu ma być o połowę tańszy niż zaciągany obecnie na potrzeby zbrojeń, a w dodatku spłacany w perspektywie 45 lat (z wyrażaną półgłosem nadzieją na częściowe lub całkowite umorzenie, jeśli w wieloletnich ramach finansowych Unii znajdą się na to środki). Wisienką na tym finansowym torcie jest zwolnienie zakupów z podatku VAT, co na wejściu daje dodatkowy bonus. Słusznie postrzegane jako półdarmowe pożyczki są jednak w istotny sposób „znaczone”, a z ich wykorzystaniem wcale nie musi był łatwo.
Po pierwsze, warunkiem dostępności pożyczek z SAFE ma być pochodzenie zamawianego sprzętu, określone na minimum 65 proc. „z Europy”, w przepisach określonej jako 27 państw UE, Ukraina, Norwegia, Szwajcaria, Islandia i Liechtenstein. Dwa ostatnie kraje są pomijalne jako producenci i zamawiający, ale Norwegowie i Szwajcarzy odgrywają istotną rolę w zbrojeniach. Europejskie 65 proc. liczyć się ma od „końcowej wartości zamówienia”, ale Komisja Europejska wciąż musi wskazać, kto i w oparciu o co będzie to liczył. Tabliczka „Made in Europe” wcale nie oznacza europejskiego pochodzenia wszystkich komponentów danego systemu uzbrojenia. Dostawcy końcowi mają sieci powiązań z podwykonawcami, korzystają z gąszczu licencji, czasem są skazani na jedyne dostępne źródło „czegoś” akurat spoza Europy. Weźmy przykład flagowego „polskiego” produktu obronnego – armatohaubicy Krab, której brytyjska wieża z francuskim działem posadowiona została na koreańskim podwoziu z niemieckim silnikiem i amerykańską przekładnią. Poza silnikiem większość komponentów została z czasem „spolonizowana” i może być traktowana jako polska. Ale na mocy umowy zawartej na wiosnę silniki do nowych Krabów mają być… koreańskie, a więc „etnicznie” pozaeuropejskie. To przykład pokazujący, jak kluczowe w kwalifikowaniu wydatków do SAFE będzie pochodzenie komponentów. Przemysł zbrojeniowy jest w dużym stopniu zglobalizowany i korzysta – co należy podkreślić – z międzynarodowej bazy technologiczno-produkcyjnej, zwiększającej efektywność kosztową i zmniejszającej ryzyka innowacyjne. Skoro ktoś, np. w USA, stworzył super efektywną armatę 30 mm, po co wymyślać ją na nowo w Europie? Pytanie nie jest oderwane od rzeczywistości. Działko Bushmaster II stanowi uzbrojenie bardzo wielu wozów bojowych, w tym polskiego Rosomaka i Borsuka. Polsce wciąż nie udało się pozyskać licencji na jej produkcję.
Czytaj też: Polskie wojsko udaje, że ma czym strzelać. Magazyny stoją puste, co poszło nie tak?
Czy Polska znajdzie klientów?
Po drugie, terminy są napięte. Rozporządzenie SAFE wymaga złożenia wniosków do 30 listopada. Polski MON nie podał do tej pory szczegółowej listy wniosków. Odpowiedzialny w resorcie za politykę zbrojeniową wiceminister Paweł Bejda (PSL) zaraz po ogłoszeniu pożyczkowego instrumentu zapewniał, że po dokonanej wówczas ocenie kwalifikalności unijne pożyczki wyda na produkty krajowego – państwowego i prywatnego – przemysłu zbrojeniowego. Bejda wyliczał: nowy pływający bojowy wóz piechoty Borsuk z Huty Stalowa Wola (ponad 140 sztuk w zamówieniu ramowym, 111 w pierwszej umowie), wspomniane wcześniej armatohaubice samobieżne Krab też z HSW (Bejda wskazał tylko na zawartą w 2024 r. umowę wykonawczą na 96 dział i ostatnią umowę ramową na 152 działa z pojazdami wsparcia), amunicję krążącą Warmate z WB Electronics i umowę ramową na dostawę 10 tys. dronów, przenośne przeciwlotnicze rakiety Piorun, które są bezapelacyjnie hitem eksportowym PGZ, systemy pasywnego rozpoznania obrony powietrznej PET–PCL, które po ponad dekadzie prac zostały zamówione przez MON w liczbie 46 zestawów, oraz pojazd minowania narzutowego Baobab, który również od lat czekał na zamówienie (podpisane na ledwie 24 sztuki w 2023 r.).
Wskazane przez wiceministra typy uzbrojenia mają polskie pochodzenie i dlatego zapewne znajdą się w pierwszej transzy środków SAFE, a w przypadku Kraba, Pioruna i Baobaba mogą liczyć na zainteresowanie innych krajów Unii i wspólne zamówienia. Wątpliwe jednak, by Komisja Europejska pozwoliła Warszawie przeznaczyć 43 mld euro na refinansowanie umów już podpisanych, bo to by znaczyło złamanie wspólnotowego i proukraińskiego kierunku wydatków. Najłatwiej będzie Polsce znaleźć partnerów-klientów na Pioruny, prawdopodobnie najlepsze w NATO MANPADS-y, czyli lekkie, naramienne wyrzutnie przeciwlotnicze. Podobnie sukcesem mogą być drony z WB, niemające raczej konkurencji w swojej klasie. Z cięższym sprzętem produkowanym w PGZ będzie dużo trudniej, bo jest za drogi w porównaniu z dostępnymi w Europie i na Ukrainie odpowiednikami.
Umowy „narodowe”, dozwolone bez oglądania się na koszty i relacje, mają być zawarte do 30 maja 2026 r., ale trzeba je wcześniej wynegocjować lub renegocjować. Czy później Polsce uda się pozyskać klientów i partnerów? Będzie to wielkim testem dla polskiej siły oddziaływania w Europie, umiejętności budowania koalicji i ostatecznie wskaźnikiem konkurencyjności polskiego przemysłu. Nie ma za wielu przykładów powodzenia w europejskich kooperatywach obronnych. Polska nie umiała ich współtworzyć, unikała ich, może się ich bała, na pewno była do nich zniechęcana przez dostawców amerykańskich, a ostatnio też koreańskich. W prawicowym dyskursie politycznym – bez aktywniejszej reakcji rządu – promowany jest przekaz, że również w zakresie zbrojeń Bruksela czyha na polską suwerenność, a „Francja i Niemcy” chcą nam zabrać tę część państwa, która o zbrojeniach ma decydować. Realistyczne spojrzenie na dotychczasowe europejskie mechanizmy współpracy zbrojeniowej potwierdza tezę, że najbardziej korzystają na nich kraje unijne z rozwiniętym przemysłem obronnym (Francja, Włochy, Niemcy, Hiszpania) oraz te spoza Unii (Wielka Brytania, Norwegia, Finlandia, Szwajcaria), które poprzez wielonarodowe więzi biznesowe potrafiły na tyle trwale i głęboko wbić się w europejski rynek, że są nieusuwalne. Żal tylko, że Polska jako kraj dostawca, ani PGZ czy ktokolwiek inny, wciąż na tym rynku się nie liczy.
Czytaj też: W tył zwrot! USA zaczynają wycofywać część wojsk z Europy. Najpierw Rumunia. Co z Polską?
Kto nad tym zapanuje?
Po trzecie, jest też polski bałagan. Zaangażowanie funduszy europejskich w finansowanie zbrojeń jest z jednej strony ulgą finansową, a z drugiej koszmarem proceduralno-instytucjonalnym, z którym polskie władze nie najlepiej sobie radzą. Do już skomplikowanej układanki kilku kluczowych resortów, współdecydujących o wydawaniu pieniędzy na zbrojenia, doszło kilka nowych. Ministerstwo Obrony występuje w roli planującego, programującego i ostatecznie zamawiającego, który musi się jakoś porozumieć z resortem aktywów państwowych, nadzorującym dostawców w zakresie polskiego przemysłu obronnego (PGZ), a także pokrywającym wydatki resortem finansów oraz wyspecjalizowanymi agendami rządu, jak Bank Gospodarstwa Krajowego. Szersze plany i programy wymagają udziału resortu rozwoju i technologii, który akurat teraz wszedł w unię personalną z finansami i jest niesterowny, a strumień pieniędzy z KPO i SAFE wymaga wpasowania w tę układankę resortów funduszy i rozwoju oraz MSZ, dokąd z KPRM po prezydencji powróciły (czy całkiem?) unijne kompetencje negocjacyjne. Nie trzeba – a może warto – wspomnieć, że te różne ministerstwa są w ręku liderów pochodzących z różnych ugrupowań tworzących koalicję, znanych z ambicji lub niechęci do dzielenia się informacjami (Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, Radosław Sikorski, Władysław Kosiniak-Kamysz) i że poniżej poziomu przywódców roi się całe mrowie wiceministrów, dyrektorów departamentów i specjalistów, bez których nic nie pójdzie do przodu, a którzy też mają swoje wizje, ambicje, cele, a czasem sprzeczne interesy.
Nic dziwnego, że dostrzegając te ryzyka, branża obronna (najdobitniej reprezentowana przez PGZ na październikowych sesjach sejmowych komisji) domagała się powołania na poziomie rządowym kogoś, kto ponad skłóconymi często ministerstwami otworzyłby ten „europejski sejf” dla Polski – mając długoterminową wizję, znajomość tematu wcześniej niedotykanego przez Unię, wreszcie polityczną siłę i zdolności do kompromisów. Poruszanie się w obszarze SAFE wymaga jednocześnie znajomości problematyki unijnych funduszy – i to tych pozabudżetowych, bliższych pożyczkom postcovidowym niż programom finansowanym ze składkowego budżetu Unii – rynku zbrojeniowego, finansów publicznych i ich obsługi. Zapewne nie jest łatwo o kogoś, kto na tych wszystkich kwestiach się zna.
Zupełnie niedawno okazało się, że pełnomocniczką ds. SAFE zostać ma znana z okresu polskiej prezydencji działaczka PSL (w tym szefowa średnio udanej kampanii prezydenckiej Władysława Kosiniaka-Kamysza), była dziennikarka telewizyjna Magdalena Sobkowiak-Czarnecka. Była ministra podaje w swoim oficjalnym CV, że w czasie dwuletniej pracy w Komisji Europejskiej po zwolnieniu z TVP (2016–18) specjalizowała się „w tematach gospodarczych, polityce obronnej i kosmicznej”, ale na portalu LinkedIn wyjaśnia, że chodziło o „przygotowywanie przemówień, kampanii informacyjnych, organizację konferencji i seminariów oraz opracowywanie materiałów video”, czyli działania komunikacyjne, a nie merytoryczne. Sobkowiak-Czarnecka ma i wykorzystuje zarówno partyjne wsparcie ludowców, jak i długoletnią znajomość z „brukselskim” otoczeniem Donalda Tuska. Bywalcy europejskich salonów nie odmawiają jej talentu, przebojowości i zdolności do szybkiego uczenia się, ale w branży obronnej w Polsce tę kandydaturę przyjęto ze spuszczonymi głowami jako polityczną, ale niespecjalnie fachową.