W samo południe idę pustą ulicą przez kartonowe miasto. Nieotynkowane budynki ze spuszczonymi roletami. Na polach rozłożone kartony. Kobieta zbiera kartonowe skrawki. Na strzępach kartonów bawi się dwójka dzieci. Tragarze drzemią na jutowych workach wypchanych makulaturą. Pies, obwąchujący karton, zastyga z uniesioną nogą. Nigdzie śladu kolorowego papieru. Pytam chłopaka: gdzie jest fabryka?
Podobno już w XVI wieku radża Amberu przywiózł tu kastę zajmującą się wyrobem papieru. Osadził ją na brzegu rzeki, w której było pod dostatkiem czystej wody do jego produkcji. Miasteczko wyrosło na jedno z największych centrów papierowych w północnych Indiach. Za Brytyjczyków zmarniało, bo ci przywozili własny papier z Zachodu. Do lat 30. dotrwała garstka osadników, którzy pozostali przy tradycyjnym fachu. Mahatma Ghandi przyszedł im z pomocą, bo zaczął zaopatrywać się tutaj w papier, który potem szedł do jego aszramu i innych wspólników. Dziś miasteczko wysyła swój ręcznie czerpany papier na wszystkie rynki świata.
„Dawaj, podwiozę cię", hamuje motocyklista.
Za bramą jest zacieniony pasaż, a za nim zalany słońcem dziedziniec. Z bocznych drzwi wychodzi mężczyzna bez ręki i przedstawia się jako menadżer, kuzyn właściciela.
Etapów produkcji jest wiele. Najpierw maszyna wypluwa hałdy śnieżnobiałych ścinków. W sąsiednim pomieszczeniu kobiety patroszą worki już pociętej bawełny. Potem jest walec, który to miażdży i zanurza w wodzie. Biała pulpa ląduje w kadziach z naturalnymi barwnikami. Ściany zbryzgane są żółtą, czerwoną i niebieską farbą, a ociekający wodą pracownicy w plastikowych fartuchach w parach dźwigają sita, na których osadza się farbowana papka. W jednej kadzi pływają kolorowe płatki kwiatów, jak resztki wianka Ofelii.
„Mamy w ofercie dwieście produktów", mówi dziewczyna w różowym shalwar kameez.