Artykuły

Upadek Ameryki

Źle się dzieje za oceanem, nawet jeśli wskaźniki gospodarcze napawają optymizmem. Przewlekła choroba trawi amerykańskie społeczeństwo i instytucje, nieuchronnie zmieniając obraz Ameryki, gdzie, jeszcze do niedawna, do wszystkiego można było dojść ciężką pracą, pomysłowością i odwagą.

Ale te czasy już minęły. George Packer, autor wydanej właśnie książki „The Unwinding” (wyd. Faber&Faber), przekonuje, że amerykańska machina zaczęła się psuć w drugiej połowie lat 70. Postępująca deindustrializacja, obniżanie pensji, dominacja sektora finansowego w gospodarce, pogłębianie się nierówności w dochodach, rozwój technologii informatycznych, napływ ogromnych funduszy do Waszyngtonu i wreszcie wzrost znaczenia politycznego prawicy – wszystko to zaczęło się w tamtej dekadzie.

„Stany Zjednoczone stały się bardziej przedsiębiorcze i mniej biurokratyczne, bardziej indywidualistyczne, mniej społecznościowe, bardziej wolne i mniej równe, bardziej tolerancyjne, a zarazem mniej sprawiedliwe”, pisze na łamach Guardiana Packer. Dlaczego? Albowiem instytucje państwa oraz jego struktury, które w powojennych dziesięcioleciach, mimo wszystkich problemów (zimnowojennych „polowań na czarownice”, rasizmu itp.), zdolne były do samonaprawy przestały funkcjonować  i wspierać „aspiracje zwykłych ludzi”, podtrzymując system nazywany przez Packera Republiką Roosevelta. 

„Prawa i przepisy Republiki Roosevelta były aberracjami wymuszonymi przez historyczne wydarzenia – Wielki Kryzys, dwie światowe i jedną zimną wojnę – które skłoniły Amerykanów do wyrzeczenia się części wolności na rzecz bezpieczeństwa”, podkreśla autor i dodaje, że tylko pod wpływem doświadczeń Wielkiego Kryzysu można było przyjąć ustawę Glassa-Steagalla, rozdzielającą bankowość handlową od inwestycyjnej, tylko w obliczu śmiertelnego wroga i kierując się wspólnym dla wszystkich interesem narodowym, rząd, biznes i pracownicy mogli zawrzeć kompromis, który padł dopiero pod ciosami globalizacji, nowoczesnych technologii oraz masowej imigracji.

Pewnie nie można było tego uniknąć. Ale można było inaczej radzić sobie z konsekwencjami upadku Republiki Roosevelta. Nie trzeba było wyrzucać na bruk robotników z zamykanych i sprzedawanych za bezcen zakładów przemysłowych, tak jak nie było konieczne pompowanie bańki na rynku nieruchomościowym i inwestycyjnym. Jak zauważa Packer, „to część kongresmenów i prezydent Bill Clinton podjęła polityczną decyzję o deregulacji Wall Street tak głębokiej, że między wielkimi bankami a zniszczeniem gospodarki nie stało już nic”. 

A więc głównym winowajcą było państwo, które wycofało się ze swoich zobowiązań wobec obywateli. Paradoksalnie, do takiego samego wniosku dochodzi brytyjski historyk Niall Ferguson w artykule opublikowanym w The Wall Street Journal. Również jego zdaniem państwo zawiodło na całej linii, ale z zupełnie innych powodów. Otóż zdaniem Fergusona bolączką współczesnej Ameryki jest zbyt silny wpływ państwa na życie kraju. To nie wycofanie się z roli regulatora, lecz jej wzmocnienie jest istotą problemu. Federalny rejestr regulacji prawnych z 2012 r. liczy 78, 961 stron. Dla porównania, w 1986 r. było to 44, 812, a w 1936 r. – tylko 2, 620 stron. 

Ostatnią próbę ograniczenia wprowadzanych regulacji prawnych podjął, jak przypomina Ferguson, prezydent Ronald Reagan  w latach 80. Liczba przyjętych aktów prawnych zmniejszyła się wówczas o 31%. Co ciekawe, w tym samym czasie PKB USA wzrosło o 30%. Obecnie trwają prace nad wdrożeniem 4,062 nowych przepisów federalnych, z których 224 ma „istotne znaczenie gospodarcze” tzn. ich wpływ na gospodarkę kraju przekracza wartość 100 mln dolarów. W sumie, jak się ocenia, koszt wprowadzenia powyższych regulacji zamknie się kwotą 1,8 bln dolarów, co odpowiada prawie 12% PKB.

Już Alexis de Tocqueville w swoim klasycznym dziele „O demokracji w Ameryce” ostrzegał przed zbyt silnym państwem, które może zdusić ducha przedsiębiorczości „swoją wielką władzą opiekuńczą…absolutną, szczegółową, [dokładnie]odmierzoną …która pokryje powierzchnię [społeczeństwa] siecią małych, skomplikowanych, ścisłych i ujednoliconych przepisów, przez które nie będą mogły się przebić najbardziej oryginalne umysły i najżarliwsze dusze”. To zaś grozi tym, że amerykański naród przemieni się z czasem w „stado płochliwych i pracowitych zwierząt z rządem jako pasterzem”.

 

 

Reklama