Kraj

wGotowości. Reporter „Polityki” na wojskowym kursie przetrwania. Grunt to ciepło i reguła „trzy razy trzy”

8 min czytania
Ciepło da się stworzyć. Żołnierze pokazali zalety brzozowej kory, która – umiejętnie zeskrobana – tworzy fantastyczne loczki i wióry, zajmujące się ogniem od zaledwie kilku iskier. Zdjęcie ze szkolenia w Osowcu-Twierdzy w województwie podlaskim. 22 listopada 2025 r. Ciepło da się stworzyć. Żołnierze pokazali zalety brzozowej kory, która – umiejętnie zeskrobana – tworzy fantastyczne loczki i wióry, zajmujące się ogniem od zaledwie kilku iskier. Zdjęcie ze szkolenia w Osowcu-Twierdzy w województwie podlaskim. 22 listopada 2025 r. Michał Kość / Forum
Wojsko znowu otworzyło się na cywilów. Przyszli głównie starsi, organizacja musi się jeszcze poprawić. Ale niezadowolonych brak.

Jest po ósmej rano, plac apelowy podwarszawskiej jednostki wojskowej wypełnia się cywilami. Sobota, pierwszy dzień cyklu powszechnych dobrowolnych szkoleń obronnych pod hasłem: „wGotowości”. Jestem zatem wśród 18 tys. Polek i Polaków, którzy zgłosili się na pilotażowe zajęcia jeszcze w tym roku, bo program ma ruszyć pełną parą w przyszłym.

Postanowiłem sprawdzić, jak to działa, kto jest zainteresowany i jak do sprawy podchodzi wojsko, dla którego tak szeroki projekt (planowana liczba to 400 tys. uczestników) jest pierwszym takim zdarzeniem od zawieszenia zasadniczej służby w 2009 r. A tak naprawdę od czasu, gdy młodzież wcielano do niej masowo.

Czytaj też: MON promuje obronne ABC. Masowe szkolenia to nie będzie nauka strzelania

Na cebulkę

Pierwsza i najważniejsza obserwacja: wśród setek ludzi zapełniających plac do ćwiczeń musztry młodzieży prawie nie ma. Dominują 40- i 50-latkowie, jest wielu seniorów – nawet grubo po sześćdziesiątce – ale nastolatków czy 20-latków nie widać. Najmłodsza z wyglądu osoba, którą spytałem o wiek, drobna dziewczyna, miała 23 lata. O szkoleniach dowiedziała się z telewizji, przyszła z ciekawości. Była w mojej grupie, więc widziałem, jak chwilami drży z zimna (większość czasu spędziliśmy na powietrzu, co nie do końca zostało zapowiedziane w mailach przed szkoleniem), ale się nie poddała. Także małżeństwo grubo po sześćdziesiątce trzymało się dzielnie mimo dojmującego chłodu i długich okresów wyczekiwania, aż znowu coś trzeba będzie robić.

Pomimo określenia tej części jako kurs przetrwania nie było biegania po lesie, budowania schronień ani przeprawiania się przez bagna. Nawet rozpalać ogień przy pomocy krzesiwa i brzozowej hupki naszej grupie przyszło tylko przy stole, bo na prawdziwe ognisko zabrakło czasu.

Miejsce szkolenia, 9. brygada wsparcia dowodzenia Dowództwa Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych, to jednostka specyficzna. Kwaterę główną ma kilka kilometrów na północ od granic Warszawy, ale podległe jej pododdziały rozsiane są po całym kraju: Śrem, Kraków, Wejherowo i mazowieckie Białobrzegi. Brygada, jako związek taktyczny, zapewnia łączność kluczowym sztabom sił zbrojnych, dlatego w swoich znakach ma błyskawice, symbolizujące przepływ informacji. W praktyce dzieje się to coraz częściej drogą satelitarną, dlatego charakterystycznym – choć ukrytym przed okiem postronnych – elementem białobrzeskiej jednostki są białe i zielone talerze, stacjonarne i na mobilnych platformach. A także zainstalowana na stałe w białej kuli antena łączności satelitarnej pierwszego centrum kosmicznej wymiany danych.

Szkolenie „wGotowości” zapewniała kadra i żołnierze 9. batalionu dowodzenia Wojsk Lądowych, który ma do dyspozycji przykoszarowy teren sąsiadujący od zachodu z Zalewem Zegrzyńskim, a na wschodzie wrzynający się w sosnowe lasy na pofałdowanym, morenowym podłożu, głównie piaszczystym. To jednocześnie rejon popularnego podwarszawskiego letniska. 3 km dalej na północ do zalewu uchodzi niewielka Rządza, a za nią potężny Bug.

Na szczęście w trzeciej dekadzie listopada większość osób wybrała ubiór turystyczno-trekkingowy na cebulkę. Tylko jeden 40-latek wyróżniał się taktycznym oporządzeniem w barwach ochronnych. Inny, dla kontrastu, w ręku trzymał foliową reklamówkę, zapewne z kanapkami.

Czytaj też: Drony nad Polską. Raport z hybrydowej wojny: najważniejsze, by tego kryzysu nie zmarnować

Trzy razy trzy

Pierwszy instruktor opowiadał mi o sposobach schronienia się w lesie. Od razu zastrzegł, że nie będzie to kurs budowy szałasów. Pokazane zostały cztery opcje bytowania pod gołym niebem: śpiwór typu norka, płachta biwakowa, szałas z gałęzi oraz prowizoryczny domek z folii typu stretch. Ostatni wydawał się najbardziej komfortowy, ale był też dobrze widoczny dla ewentualnego przeciwnika, pierwszy wymagał największej odporności fizycznej.

Bodaj najważniejszą lekcją od survivalowca było to, że komfort termiczny decyduje o wszystkim – o zdolnościach fizycznych i stabilności psychicznej, w efekcie o długości czasu przetrwania w niekorzystnych warunkach. Ludziom musi być po prostu ciepło. A jeśli nie mają zewnętrznego źródła, muszą z szacunkiem traktować jako jego źródło własny organizm. Dlatego – co ciekawe i ważne – warto się nie przemęczać, by się nie zapocić. Człowiek spocony, wskutek nieuchronnie działających praw fizyki, szybciej traci ciepło na zimnie.

Instruktor sam był ubrany w puchówkę, a narzekał, że po kilku godzinach pracy nad prezentowanymi nam schronieniami był za bardzo spocony i zaczynało mu być zimno. Choć to nawet nie były ćwiczenia, bo w zasięgu wzroku miał ogrzewany generatorem namiot. Takie słowa od żołnierza, który nieraz musiał bytować w lesie dwie–trzy doby – na ćwiczeniach, a nie w boju – dają dobre wyobrażenie odporności cywilów, więc nieuchronna była np. rozmowa o wartości różnych modeli kalesonów (nasz przewodnik był zwolennikiem tych luźniejszych, bawełnianych, a nie nowoczesnych, przylegających i syntetycznych).

Jednak ciepło da się stworzyć, i to było tematem drugiego etapu. Żołnierze oszczędzili nam pocierania patykiem o patyk czy krzesania kamieni. Od razu wręczyli poręczne metalowe krzesiwa i noże lub inne metalowe przedmioty jako ich ekwiwalent. Pokazali zalety brzozowej kory, która – umiejętnie zeskrobana – tworzy fantastyczne loczki i wióry, zajmujące się ogniem od zaledwie kilku iskier. Większości udało się wytworzyć zarzewie ognia.

Przekazano nam kluczową dla przetrwania zasadę „trzy razy trzy”: że człowiek w teorii może wytrzymać trzy minuty bez powietrza, trzy dni bez picia i trzy tygodnie bez jedzenia. Jak bardzo realistyczna to ocena, nie podejmuję się przesądzać, bo sami prowadzący szkolenie przestrzegali, że jest oparta na skrajnych parametrach właściwych dla zdrowych ludzi o silnych organizmach. Niemniej żołnierze zawsze podkreślali, że najważniejsze jest nawodnienie. Dlatego pokazali, jak zrobić filtr wody ze śmieci w lesie i jak odfiltrowaną wodę uczynić zdatną do picia.

Wśród śmieci najłatwiej o plastikowe butelki, których górna część nadaje się świetnie do zrobienia filtra grawitacyjnego. W jego dno, czyli do szyjki, wsadzamy coś czystego i gęstego, ale przepuszczalnego: gazę, watę, w ostateczności ręcznik papierowy czy tampon higieniczny. Wyżej wsypujemy węgiel drzewny, z ogniska, gdy nie ma innych zasobów. To pochłaniacz rozmaitego biologicznego i chemicznego „syfu”. Na górę dajemy żwir, kamienie, a nawet żołędzie. Do takiego syfonu nalewamy wodę, najlepiej z cieków płynących i dużych jezior, w ostateczności ze stawów i sadzawek – najlepiej takich, z których piją zwierzęta, co widać po śladach.

Czytaj też: Polskie wojsko udaje, że ma czym strzelać. Magazyny stoją puste, co poszło nie tak?

Wojska nie będzie

Wszystko to jednak recepta na kilkanaście, kilkadziesiąt godzin, w których jedynym wsparciem będzie to, co sami przeniesiemy. A zatem co spakować do plecaka ewakuacyjnego?

Wojskowi mieli kilka prostych rad, nieraz odbiegających od tego, co można usłyszeć w mediach czy od sprzedawców określonych produktów. Taki pakiet w plecaku, który człowiek da radę unieść na przeciętną odległość, musi pomieścić rzeczy naprawdę niezbędne. Dokumenty – własne oraz rodziny, ale najlepiej, by każdy miał swoje przy sobie. Zasada odrębności, pomimo oporów etycznych, jest podstawą przetrwania w przypadku rozdzielenia. Najważniejsze są: dowód tożsamości, paszport i inne poświadczenia i certyfikaty, również te potwierdzające kompetencje przydatne w czasie kryzysu i wojny. Przydadzą się prawo jazdy, zaświadczenia o przebytych szkoleniach. Równie ważne są dokumenty potwierdzające schorzenia. Powinno się mieć długoterminowy zapas leków na choroby chroniczne. Apteczka, latarka, radio, zestaw narzędzi w multitoolu, żywność i woda na kilka dni. Odzież na docieplenie na noc. Warto wiedzieć, że woda to najcięższy, czasem najcenniejszy, ale też najłatwiejszy do zdobycia zasób w naszych warunkach.

Państwo może to dostarczy. Ale na pierwsze tygodnie i miesiące musicie być sami zabezpieczeni – apelowali wojskowi. Przypominali, że w razie stanu „W” oni będą na linii frontu (lub jego zapleczu), więc będziemy musieli radzić sobie sami.

Program „wGotowości” oferuje szerokie spektrum, ale bardzo ogólnego przygotowania. Kurs „przetrwania” w Białobrzegach to były pobieżne zajęcia, które poza wyżej opisanymi epizodami obejmowały orientację wedle kompasu, azymutu i mapy, zarządzanie sytuacją alarmowo-schronową oraz działania przedmedyczne. Okazuje się, że odpowiednie podpięcie elektrod do systemów defibrylacji (powszechnie dziś dostępnych) czy akcja resuscytacyjna, w której można komuś połamać żebra, to tak samo odwaga, jak i obawa. Było o tym słychać na sali szkoleń.

Ratowniczki ekspertki posługiwały się przy tym sprzętem, z którym żaden z uczestników nigdy się nie spotkał i pewnie nie spotka w sytuacji rzeczywistego ratowania zagrożonego życia. Nie miały jak pokazać alternatywnych, ale praktycznych metod powstrzymywania krwotoków, bo ponoć zabraniają tego przepisy i nie uwzględniał przewidziany dla nas zakres ćwiczeń.

W efekcie uczestnicy szkolenia zostali zderzeni z pakietem medycznym, o którym nie mają większego pojęcia i do którego nie mają dostępu. Cena ratującej życie wielorazowej stazy (wojskowej opaski uciskowej na udo lub ramię) to 200–300 zł. Nieco konkretniej pokazane zostały zasady resuscytacji oddechowo-krążeniowej oraz defibrylacji przy użyciu powszechnie dziś dostępnych urządzeń AED, ale uczestnicy kursu przetrwania mieli za mało czasu. Jak wynikało z rozmów z inną grupą, uczestnicy kursu medycznego spędzili blisko osiem godzin tylko na hali sportowej, w warunkach komfortowych termicznie, ale dalece odbiegających od realnych potrzeb niesienia pomocy.

Oczywiście dla wszystkich ważny był koniec: certyfikat w okładce, grochówka z kuchni polowej i kiełbasa z ogniska. Przy zapadającym zmroku i narastającym chłodzie nikt nie narzekał. Większość uczestników, z którymi rozmawiałem, była zadowolona. Ogólna ocena: pozytywna, ale z punktami do poprawy. Młoda dziewczyna na parkingu zapowiadała, że chętnie pójdzie na inny kurs, a towarzysząca jej pani w średnim wieku już się zapisała. Ja też.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną