Osiem miesięcy po marcowej zapowiedzi premiera Donalda Tuska o uruchomieniu powszechnie dostępnych, ale dobrowolnych szkoleń wojskowych MON i Sztab Generalny Wojska Polskiego ogłosiły projekt „wGotowości”. Już można się zapisywać na jednodniowe kursy cywilne, a także zdecydować się na pełne przeszkolenie, żeby zostać rezerwistą.
Tusk mówił co prawda o tym, by „każdy dorosły mężczyzna w Polsce był szkolony na wypadek wojny” – co nie do końca wypełnia uruchamiany program, ale od czegoś trzeba zacząć. A raczej rozszerzyć to, co już zaczęto jakiś czas temu, bo przecież różnorodne formuły zapoznania się z wojskiem, nabywania umiejętności czy szkolenia do służby są dostępne od kilku lat w ramach: kampanii „Trenuj z wojskiem” i „Wakacje z wojskiem”, w klasach mundurowych, dobrowolnej zasadniczej służbie wojskowej czy w Wojskach Obrony Terytorialnej.
Teraz ich dostępność ma być jeszcze szersza, ale – uwaga – nacisk położony jest na kompetencje kryzysowe, przydatne i potrzebne każdemu, nie na szkolenia z bronią w ręku. W pierwszych reakcjach słychać pewien zawód, że właśnie tak – a nie wręczając każdemu karabin, granaty i drona – rząd chce budować odporność obywateli na zagrożenia.
Czytaj też: Drony nad Polską. Raport z hybrydowej wojny: najważniejsze, by tego kryzysu nie zmarnować
Przez mObywatela
To ma być wielka, praktyczna kampania edukacyjna, a nie powszechne przysposobienie obronne. Większość szkoleniowych modułów obejmuje zajęcia z indywidualnego przygotowania na kryzysy, niekoniecznie w ogóle związane z wojną, ale komplikujące życie: klęski żywiołowe, pożary, powodzie, wyłączenia prądu, przerwy w dostawie wody, katastrofy – i związane z tym zagrożenia dla życia, zdrowia czy mienia.