Archiwum Polityki

Dwaj idole

Oni mają taki irytujący zwyczaj, że biegną coraz szybciej, a kiedy zaczyna się podbieg, jeszcze bardziej przyspieszają” – mówi Tomasz Lewandowski, trener polskich biegaczy, a zwłaszcza swojego brata Marcina, z którym marzą o zdobyciu medalu na igrzyskach olimpijskich w Londynie w 2012 r. Biegający dziennikarz „Gazety Wyborczej” Radosław Leniarski, wraz z braćmi Lewandowskimi, trafił aż do Kenii, do położonego na wysokości ponad 2 tys. m obozu treningowego biegaczy tego kraju, którzy – na zmianę z biegaczami z Etiopii – wygrywają prawie wszystko w biegach długich.

Warto przypomnieć, że „irytujący zwyczaj” biegania coraz szybciej wprowadził Emil Zatopek – najwybitniejszy biegacz po II wojnie światowej, spadkobierca wielkiego Fina Paavo Nurmiego, który był idolem okresu międzywojennego. Zatopek został bohaterem moich marzeń wcześnie. Miałem 10 lat i biegałem po Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie. Dawna stolica Niemiec leżała w ruinach, na pobliskiej Kurfurstandamm starsze panie w futrach zbierały niedopałki porzucone beztrosko przez żołnierzy alianckich. Chyba w 1948 r. odbyła się tam spartakiada wojsk sojuszniczych. Dorośli zabrali mnie na stadion olimpijski, zbudowany na igrzyska olimpijskie 1936 r., ten sam, na którym czarnoskóry biegacz Jesse Owens przekreślił nadzieje führera na triumf białej rasy.

Wtedy po raz pierwszy zrobiło się o Zatopku głośno. Wkrótce wygrał bieg przełajowy w Hanowerze, a potem przypieczętował swój triumf na igrzyskach olimpijskich 1948 r. w Londynie. Byliśmy dumni z Zatopka, ponieważ wówczas, w Berlinie, wśród Amerykanów, Brytyjczyków i innych aliantów Czech to był prawie Polak. Od tamtego czasu przez następnych 20 lat czeski biegacz był królem długich dystansów. Każdy chłopiec, który biegał w szkole na 400 i 800 m, marzył o karierze Zatopka, widział siebie na taśmie z pozostawionymi daleko w tyle kolegami. W realu było dużo gorzej. W 1955 r., jako student pierwszego roku, biegłem na drugiej zmianie sztafety uniwersyteckiej. Pałeczkę odebrałem jako drugi, a przekazałem jako przedostatni. Co za wstyd!

Pozostały marzenia, które uosabiał Emil Zatopek. Francuski pisarz Jean Echenoz w wydanej ostatnio w Polsce znakomitej biografii czeskiego biegacza („Długodystansowiec”, wyd. Noir sur Blanc) opisuje ów słynny, irytujący sposób biegania genialnego Czecha. Robił wszystko inaczej niż inni – biegał brzydko, miał ten swój grymas cierpienia na twarzy, wyczyniał jakieś dziwne ruchy rękami, a przede wszystkim co pewien czas zmieniał tempo. To uciekał rywalom, to ich doganiał, zdobywał kilka, kilkanaście metrów, to znów zwalniał, by za chwilę, kiedy wydawało się, że padnie z wyczerpania, przyspieszyć i wygrać.

Echenoz, z właściwą sobie lekką ironią i poczuciem humoru, opisuje, jak pewien zagraniczny dziennikarz bezskutecznie ubiegał się o rozmowę z Zatopkiem, kiedy czeski biegacz był już chyba źle widziany (w książce brak daty) i władze utrudniały do niego dostęp. Poparł Praską Wiosnę, był najpierw izolowany, potem represjonowany, pracował 8 lat w kopalni uranu, później przy sprzątaniu ulic, wreszcie podpisał samokrytykę i dostał pracę biurową. W ogólnym zarysie podzielił los Dubczeka. W sumie hańba systemu, który miał człowieka za nic.

Miałem szczęście dostać się do Zatopka wcześniej, w czasach jego świetności (POLITYKA 18/62). Pracował, a raczej miał posadę, w wydziale kultury fizycznej ministerstwa obrony. Tematem dnia był wówczas sport amatorski i zawodowy. Było jasne, że człowiek, który biega kilkadziesiąt kilometrów dziennie i to często w nocy, po pracy („Nigdy nie udawało mi się zacząć przed godziną 22”), nie może pracować zawodowo. W nagrodę za nowe rekordy świata i medale olimpijskie Zatopek otrzymywał kolejne stopnie oficerskie, był na utrzymaniu wojska, czyli państwa. „Sportowiec powinien być zwolniony od wszelkich trosk z wyjątkiem wyniku” – powiedział mi w czasie rozmowy. „Opieka nad sportowcami jest zdobyczą socjalizmu” – dodał. Podział na amatorów i zawodowców „został stworzony przez ludzi bogatych”. „Dziś amatorzy zarabiają nie gorzej od zawodowców” – mówił. Traktowanie naszych sportowców jako amatorów „to komedia, ale uniknąć jej można tylko poprzez zmianę przepisów”, co też się w końcu stało. Fikcja amatorstwa została w końcu zniesiona.

W 1972 r., a więc 10 lat po rozmowie z Zatopkiem, trochę psim swędem byłem na igrzyskach olimpijskich w Monachium: przejazd z redakcji, mieszkanie u znajomych, bilety na zawody, a także kanapki i jabłka wyniesione z olimpijskiej stołówki przez akredytowanych kolegów – prawdziwych dziennikarzy sportowych. Dzięki temu udało mi się przeprowadzić wywiad z innym idolem, Amerykaninem Georgem Foremanem, mistrzem olimpijskim z 1968 r., a potem zawodowym mistrzem świata w boksie wagi ciężkiej („Boksuję i śpię”, POLITYKA 09/72).

Był synem robotnika i kucharki, miał pięcioro rodzeństwa (sam ma dziesięcioro dzieci, w tym pięciu synów imieniem George), przeżył nawrócenie, został pastorem, propagatorem zdrowej żywności, reklamował wszystko – od grillów do tłumików samochodowych, za jedną walkę potrafił dostać miliony dolarów.

Kiedy jako reprezentant USA przyjechał na igrzyska do Meksyku, był młodym, niedoświadczonym bokserem. „Byłem bardziej zdziwiony, że tam jestem, niż że wygrywam” – powiedział mi. Zdobył złoty medal i przeszedł na zawodowstwo. Kiedy z nim rozmawiałem, miał na koncie 37 walk, z tego 34 wygrane przez nokaut, i ani jednej przegranej. Nic dziwnego, że czułem wobec niego respekt. „Mamy ciężką pracę, biali nie chcą się za nią brać” – mówił. Nie miał złudzeń i nikomu ich nie robił: „Potrzebne mi jest publicity, dlatego rozmawiam z panem” – powiedział.

Kiedy stanął na najwyższym podium w Meksyku, trzymał w ręku małą chorągiewkę USA. W latach 60. Afroamerykanie nie byli tak dumni ze swojej ojczyzny jak dzisiaj, byli dalecy od równouprawnienia, wielu z nich ginęło w Wietnamie. Dzisiaj każdy złoty medalista pokazuje się triumfalnie ze swoją flagą, wtedy mały proporczyk w ręku Foremana zyskał mu w Stanach ogromną popularność. „Mam publiczność konserwatywną i patriotyczną” – powiedział. Jakże inny był jego los od losu Zatopka.

Polityka 01.2011 (2789) z dnia 07.01.2011; Felietony; s. 137
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną