Archiwum Polityki

Kino moralnego spokoju

Piotr Trzaskalski: Kino moralnego spokoju

Gra pan jeszcze na gitarze?

Teraz już bardzo rzadko. Zostawiłem gitarę u przyjaciół, już chyba z półtora roku nie miałem jej w ręku. A dawniej nie mogłem żyć bez tego instrumentu, zwłaszcza kiedy grałem w kapeli, która nazywała się Śniadanie Mistrzów, na cześć powieści Kurta Vonneguta. Lubiłem muzykę w stylu Franka Zappy, chciałem grać szybko i efektownie, miałem skłonność do improwizacji. Koledzy też chcieli się „wygrać”, więc jeden utwór trwał nieraz piętnaście minut, aż do bólu.

Słyszałem, że wystąpiliście w Jarocinie.

To przedpotopowe czasy, 1984 albo rok czy dwa później, to był Jarocin jeszcze ze stanem wojennym w tle. Pojechaliśmy, przeszliśmy pomyślnie eliminacje i czekaliśmy na koncert. Organizatorzy położyli nas na noc w sali gimnastycznej, w której stała woda, bo akurat była ulewa, nogi mieliśmy mokre. Zezłościliśmy się, rano złapaliśmy pociąg przez Poznań do Łodzi i na tym się skończył nasz występ.

Co pan jeszcze robił przed studiami na reżyserii?

Studiowałem kulturoznawstwo i blisko współpracowałem z Krzysiem Skibą – założyliśmy nawet kabaret, który nazywał się Błękitne Lampiony, na cześć kogutów milicyjnych. Uprawialiśmy purenonsensowy humor, występowaliśmy w miasteczku akademickim, prowadziliśmy juwenalia, byliśmy w Łodzi znani. W pewnym momencie Skibie kabaret pomylił się z polityką: rozrzucił ulotki, ale zapomniał uciec. Trafił do aresztu, ja też byłem przesłuchiwany. Oczywiście jeden ubek był grzeczny, drugi niegrzeczny...

Jak w filmie...

Jeden częstował papierosami, drugi relegował z uczelni. Tłumaczyłem, że to co robimy, to wcale nie kabaret, lecz humorystyczna grupa artystyczna, czego tam nie opowiadałem, byle tylko nie zaszkodzić Skibie.

Polityka 2.2003 (2383) z dnia 11.01.2003; Kultura; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Kino moralnego spokoju"
Reklama