Archiwum Polityki

Obecny, usprawiedliwiony

Pan Antoni rozkłada na stoliku kawiarnianym płachtę „Życia Warszawy”. Palec zatrzymuje się na ogłoszeniu – „Spółdzielnia Pracy Lakierników i Kaligrafów poleca usługi galanteryjno-piecowe”.
– Wiem, co to są lakiernicy – mówi. – Wiem, kim są kaligrafowie. Pełno ich w naszej prasie, ale co to takiego te usługi galanteryjno- piecowe, do ciężkiej cholery?

Odczekawszy chwilę na przewidzianą reakcję stolikowych gości, pokazuje kolejny anons: „Spółdzielnia Włókniarz upłynni dwa kotły”.
– Upłynni kotły? – dziwi się. – To znaczy, że je roztopi. Po co? I dlaczego zajmują się tym włókniarze?

Przypomniała mi się scena sprzed trzydziestu lat. Wracająca głosami bywalców nieistniejącej już dziś kawiarni, w której codziennie koło południa zjawiał się Antoni Słonimski. Listopad to miesiąc jego urodzin. Ile lat temu? Wierzyć się nie chce, że tak dawno; u schyłku XIX stulecia.
– Nie widzę powodu, żeby się starzeć – powtarzał. – Starzeją się jedynie gówniarze.

Jaki był wtedy, gdy go poznałem? Chyba najtrafniej opisał późnego Słonimskiego Mieczysław Jastrun: „Chudy jak ptak egzotyczny, jakby kości miał wypełnione powietrzem, lekki”.

Notatka pochodzi z Dziennika poety nie przepadającego za Skamandrytami; publicystami wiersza toczącymi przed sobą niewidzialne trybuny, by przemawiać do audytorium. W wypadku Pana Antoniego tak właśnie było: miał słuchaczy, czytelników, wyznawców. I miał zawsze wrogów, mściwych i zawistnych, wykorzystujących każdą okazję, by rozsiąść się na Parnasie, choćby ów Parnas zadekretował aparatczyk, łaskawie wręczający miejscówki. Dzięki ukazującym się dzisiaj zapiskom z przeszłości możemy oglądać przedpokoje władzy. Łatwiej wtedy zrozumieć, jak trudne i niebezpieczne było upominanie się o sprawy banalne w swej oczywistości: wolność słowa, zelżenie rygorów cenzury, zapewnienie przydziałów papieru na książki.

Polityka 48.2002 (2378) z dnia 30.11.2002; Groński; s. 94
Reklama