Pociągiem PKP Przewozy Regionalne jechałem z Warszawy do Łodzi. Pociąg wyglądał – i z pewnością wygląda tak wciąż – jak jednoszynowa japońska superszybka torpeda pasażerska, która 500 km wali w godzinę. Do Łodzi w kwadrans? A czemu nie? Widzisz to po prostu, że ten pociąg nawet nie umie wolno jeździć. On ma szybkość w sylwetce tak aerodynamicznej, że proszę wsiadać i nie siadać, bo zaraz trzeba będzie wstać i wysiąść.
Pociąg jedzie do Łodzi godzin prawie trzy. No, ten akurat się spóźnił ponad pół godziny. Według rozkładu też ponad dwie się czołga, więc jeszcze raz się potwierdziło, że wygląd o niczym nie świadczy, a nawet przeciwnie. Ten dodatek „a nawet przeciwnie” jest idiotyczny, ale go dopisałem, bo do sytuacji pasuje jak ulał. W pociągu żadnej informacji. Są, owszem, elektronicznie wyświetlane teksty, że pociąg jest do Łodzi, że jest godzina 12.40 (choć jest akurat 13.40, bo PKP nie zdążyły przesunąć zegarów na obowiązujący czas letni) i że dziś, 31 marca, są imieniny Balbiny i Beniamina. To wszystko. Pociąg zatrzymuje się na różnych stacjach, ale na jakich? Nie wiesz. Na peronach od zeszłego roku pozdejmowano tablice z nazwami stacji, więc nie przeczytasz, gdzie jesteś. Informacji przez głośnik też żadnej. Japońska torpeda, tylko polska bieda i kombinuj. Jakaś starowinka dziesięć lat młodsza ode mnie ściskała kartkę, którą jej córka w Warszawie wręczyła: – Niech mama pamięta, że o tej godzinie mama dojedzie do Piotrkowa. I wtedy mama wysiądzie. Mama zatem trzymała się tej wskazówki, sprawdzała wciąż zegarek i wysiadła o godzinie zapisanej na karteczce. Tylko że w Skierniewicach biedactwo wysiadło, bo torpeda dopiero tam się doczłapała.