Dziś na podbój mitycznego salonu – wciąż zazdrośnie strzeżonego przez łże-elity – z porównywalną gracją wyruszają forpoczty dziarskiej młodzieży, wspieranej przez mentorów starszej generacji.
Takich jak Krystyna Grzybowska, która w tygodniku „Wprost” demaskuje duchową nicość i zawstydzającą proweniencję uzurpatorów: „Salon u nas, który z taką zajadłością atakuje rząd braci Kaczyńskich, to produkt Polski Ludowej, w przeważającej większości inteligenci w pierwszym, najwyżej drugim pokoleniu, wstydzący się pochodzących ze wsi lub małego miasteczka rodziców. I kontestując prawomocnie wybrany rząd, przedstawiciele tego pożal się Boże »salonu« polityczno-medialnego nie potrafią uzasadnić swojej nienawiści cytatem z Platona, ani zaprzeczyć mu myślą Johna Stuarta Milla”.
Jerzy Targalski, wiceprezes Polskiego Radia, dopowiada: „Nadal wpływowa jest elita medialna, uniwersytecka i gospodarcza. Generalnie media w Polsce są mediami Ubekistanu. Tu trzeba wymienić całe środowisko. Dać możliwość robienia karier i zajmowania ważnych pozycji ludziom nowym, niezwiązanym ze służbami. Tak naprawdę, kto nie był agentem, oficerem, członkiem jego rodziny lub agenturze nie służył, nie mógł robić kariery w III RP, czyli Ubekistanie”.
Niegdyś bywanie „na salonach” równoznaczne z przynależnością do elity nobilitowało intelektualnie, społecznie oraz towarzysko. Wraz z demokratyzacją życia, w dobie kultury masowej, pojęcia te traciły swą stanową ekskluzywność. W PRL urodzenie czy status majątkowy nie były już kryteriami nieodzownymi. Fenomenem epoki stał się salon opozycyjny, skupiający dusze rogate; zrazu nader wąski, jak słynny stolik Antoniego Słonimskiego. Propaganda topornie szydziła z tej „kawiarnianej” bądź „kanapowej” opozycji.