Władza nie ma już powodów, żeby uskarżać się na media. Potrafią być tak przyjazne, uległe i serwilistyczne, że tylko najstarsi czytelnicy pamiętają, iż tak już kiedyś było. Pamiętam, jak 45 lat temu byłem pod wrażeniem oficjalnej podróży premiera Cyrankiewicza do bratniej Czechosłowacji, co opisałem w „Polityce”. Sam miałem lat 22. Dziś widzę, że mam godnych następców, tym razem w „Dzienniku”. Polecam artykuł Michała Karnowskiego o podróży Jarosława Kaczyńskiego do Małopolski, napisany już nie na baczność, ale w pozycji „padnij!”. I to bez cenzury, jaka panowała kiedyś. Michał Karnowski jest przy panu premierze malutki jak Liliput. Żeby coś zobaczyć, musi zadzierać głowę do „góry”. „Góra” jest przepracowana. „Tak dużo pracowałem tylko na początku lat 90.” – wyznaje premier. „Góra” jest pełna poświęcenia: „Nie zdąży już zjeść, zdąży połknąć tylko kilka kęsów”. Góra jest niezmordowana: „Jest 18.40. Dla premiera to mniej więcej środek dnia, który zakończy się 2–3 godziny po północy. Czeka go jeszcze lektura wieczornych raportów dziennych, kilka spotkań i potwierdzenie harmonogramu na jutro. Na sam koniec, już w domu, lektura dokumentów lub książki”.
Liliput z „Dziennika” może tego nie wiedzieć, ale byli już zapracowani przywódcy i zakochani w nich autorzy. Julian Stryjkowski wybiegał myślą „do pokoju, gdzie światło gasło późną nocą, gdzie pracował człowiek, który oświetlał swym geniuszem dzień najbliższy i przyszłość”. My, starcy, którzy jeszcze ocaleliśmy z wymiany elit, pamiętamy zapracowanego geniusza:
„W trzech pokojach starego Kremla
mieszka człowiek imieniem Stalin.