Momentalnie pojawiły się dwa scenariusze wydarzeń, a w ich ramach sto następnych. Pierwszy, że – oczywiście – prezydent parlamentu nie rozwiąże, że jest to kolejna odsłona w grze wokół tak zwanego paktu stabilizacyjnego, w której chodzi o to, by 13 lutego jeszcze przed godziną 24 wytargować od Giertycha i Leppera co się da. A więc zgodę na poszerzenie samego paktu i wciągnięcie do niego jeszcze kilku projektów ustaw, a także na bezwarunkową rezygnację z ambicji do jakiegokolwiek współrządzenia, nawet na poziomie stanowisk trzeciego i czwartego rzędu. Liderzy LPR i Samoobrony zresztą natychmiast zareagowali, demonstrując swoją grzeczność i uległość. Giertych mówił, że pakt stabilizacyjny po dopracowaniu mógłby obowiązywać o wiele dłużej niż się umawiano, a Lepper, że jego partii absolutnie nie zależy na żadnych stanowiskach. Wystraszeni koalicjanci od stabilizacji zachowali się więc dokładnie tak, jak chciał Jarosław Kaczyński.
Nie można wykluczyć, że straszenie rozwiązaniem parlamentu miało też podłoże ambicjonalne. Kiedy wicepremier Zyta Gilowska ogłosiła swoje projekty podatkowe, PO złośliwie zapowiedziała, że przedłoży w Sejmie jako swoje kampanijne projekty PiS zakładające m.in. obniżkę stawek PIT. Roman Giertych nieostrożnie zapowiedział, że dorzuci podatkowe pomysły własnej partii. Chociaż PiS dość szybko zdystansował się od projektu Gilowskiej, to niesubordynacja LPR musiała zostać ukarana.
Też i sposób wygłoszenia orędzia przez prezydenta miał zapewne podkreślić majestat urzędu i osoby. Cały naród czekał i czekał na spóźniające się słowa prezydenta, by usłyszeć, że Sejm dalej będzie trwał, a wszystkiemu co złe w przeszłości winna jest PO, a temu, co będzie złe w przyszłości – LPR oraz Samoobrona.