Najwięcej powodów do zmartwień mają energetycy. Są takie miasta i wioski w Polsce, gdzie znika nawet dziesięć procent rozprowadzanej w sieci energii. Dla porównania – w Niemczech nie znika nawet procent. Kradną całe wsie, z sołtysem włącznie. Pajęczarstwo kwitnie też w zaniedbanych blokowiskach i zadbanych domkach jednorodzinnych. Dobrze się miewa w kamienicach.
Krakowski Kazimierz. Kiedyś dzielnica żydowska, dziś dzielnica knajpek i galerii. I lokatorów drugiej kategorii, którzy z reguły nie chcą i nie mają gdzie się wyprowadzić. – Wojna z nimi to walka z wiatrakami – mówi Lidia Jurkiewicz, administratorka kamienic na Kazimierzu. – W dodatku bez sojuszników.
Lokatorom Jurkiewicz już dawno zdjęto liczniki prądu i gazu. Nie płacili rachunków albo wpinali się do sieci przed licznikiem. Teraz korzystają z dobrodziejstw klatki schodowej. Ciągną prąd przez kabel, podłączony do korytarzowej skrzynki należącej do administracji. – To kradzież w biały dzień, na którą nie reaguje już ani zakład energetyczny, ani policja – skarży się Jurkiewicz.
Stefan Jasek, dyrektor ds. zarządzania energią w krakowskim zakładzie energetycznym, przyznaje, że są miejsca, do których jego pracownicy boją się wejść nawet w asyście policjantów. Zdarzało się, że inkasenta witano z siekierą i nożem. W Poznaniu pracownikom zakładu energetycznego nie udało się złapać złodzieja prądu przez kilkanaście lat, bo jego mieszkania strzegły dwa groźne psy. W Krakowie nie jest zbyt miło na Kazimierzu. Podobnie jest w Nowej Hucie. – Znam blok, w którym na lewo ciągnie się prąd od lat siedemdziesiątych – wspomina Bogdan Gez, były naczelnik wydziału dochodzeniowo-śledczego nowohuckiej policji. – To już prawie hobby, wielopokoleniowe i utrwalone przez tradycję.