Archiwum Polityki

Zwolnić recenzentów

Wyruszam w tym tygodniu w krótką podróż dookoła świata, mam go oblecieć w tydzień, dzieląc czas po połowie między Tajpej, gdzie uczestniczę w przeglądzie moich filmów, a Los Angeles, gdzie w ramach festiwalu, który organizuje Amerykański Instytut Kultury, będę pokazywał „Suplement”. Wyjaśniam skrupulatnie motywy mojej podróży, bo będąc tak długo nieobecny w kraju muszę korzystać z jedynej dostępnej mi zaocznie okazji do autoreklamy. Dziś ktoś młodszy ode mnie powiedziałby raczej, że to autopromocja, która jak autokreacja uchodzi za moralnie obojętną i towarzysko przyjętą – autoreklama brzmi gorzej, kojarzy się z cyniczną radą: sam się reklamuj, bo kto zechce cię zareklamować?

Dziś ci inni to są zawodowcy od reklamy, czyli ludzie, którzy za pieniądze chwalą produkt (którym może być człowiek, np. polityk czy artysta). W zamierzchłych czasach chwała i sława miały przychodzić same jako następstwa heroicznej cnoty (tak czytam w dramatach Schillera, Kleista czy Corneille’a), ale już Napoleon odkrył, że zwycięstwa wymagają medialnej oprawy i odtąd samochwalstwo nie jest już przedmiotem wstydu, chociaż lepiej, by nie miało charakteru rękodzieła, lecz osiągnęło standard przemysłowy.

Przelotne myśli o autoreklamie uświadomiły mi proces, w którym od lat uczestniczę. Ten proces to rosnące wciąż uzależnienie od zawodnych źródeł informacji. Kiedy patrzę na stare roczniki tygodników z początku XX w. (mam kilka takich cudem ocalonych z pożarów grubych tomów), wydaje mi się, że zawarte w nich informacje są sprawdzone i gotów jestem dać im wiarę, tak jak daję wiarę encyklopediom czy innym tekstom, które mają autorytet bezstronnych i pewnych źródeł.

Polityka 47.2002 (2377) z dnia 23.11.2002; Zanussi; s. 105
Reklama