To pan jako pierwszy w 1993 r. wysunął tezę zderzenia cywilizacyjnego. Teraz, gdy Zachód walczy z islamskimi ekstremistami, komentatorzy ogłosili pana prorokiem. Czy islam rzeczywiście skazany jest na konflikt z Zachodem?
Oczywiście, że wprowadziłem pewne uproszczenia. Bywają jednak chwile, gdy trzeba patrzeć z szerszej perspektywy. Tak jak przy sporządzaniu mapy pewne szczegóły są pomijane, tak ja narysowałem szkic. Wojny początkowo prowadzili książęta oraz ich wojska, następnie państwa narodowe, zaś po rewolucji radzieckiej – ideologie. Podczas zimnej wojny mieliśmy do czynienia z innym porządkiem, mówiło się o dwóch światach. Teraz chodzi raczej o zderzenie cywilizacji i kultur.
Kiedy mówi pan o zderzeniu, ludzie zakładają, iż ma pan na myśli wojnę. Państwa muzułmańskie są jednak słabo uzbrojone. Poza terroryzmem nie tworzą dla Zachodu prawdziwego zagrożenia militarnego. Nasze idee oraz filozofia są odmienne, ale czy to musi oznaczać wojnę?
W stosunkach między Zachodem a islamem zawsze pojawiały się konflikty, które czasami bywały krwawe. Turcy stanęli pod Wiedniem. Zachód interweniował na Bliskim Wschodzie, choćby w Suezie. Istnieje ciągle napięcie między muzułmanami i niewiernymi. W tej chwili chodzi o to, aby owo napięcie nie przerodziło się w wojnę. Osama ibn Laden wypowiedział wojnę Zachodowi i wezwał do niej muzułmanów. My musimy go powstrzymać. Bush i Blair są dość skuteczni w podsycaniu opozycji muzułmańskiej wobec ibn Ladena. Faktem jest, że wielu przywódcom islamskim nie zależy na przetrwaniu talibów.
Ale czy nie istnieje niebezpieczeństwo, że ibn Laden stanie się kimś w rodzaju idola dla młodych muzułmanów, że porwie tłumy?
Tak, dostrzegam to zagrożenie.