Archiwum Polityki

William Faulkner i TW Ketman

Przeczytałem dwie biografie: wydaną nakładem Twojego Stylu biografię amerykańskiego geniusza prozy Williama Faulknera oraz wydany nakładem IPN zbiór materiałów układających się w biografię sławnego współpracownika SB – Ketmana.

Oba te żywoty pewne sprawy demitologizują, oba czyta się ze skurczonym sercem; jakość tego skurczu jest jednak diametralnie różna. Biografię Faulknera czytałem z rozpaczą, jest to biografia tytana literatury i zupełnego przy tym alkoholika. Zupełnego – w tym znaczeniu, że Faulkner najwyraźniej wiele rzeczy pisał po kielichu.

Zdecydowana większość literatów to mniejsze lub (przeważnie) większe moczymordy, w tej ogromnej armii jest jednak zaledwie garstka tych, którym alkohol towarzyszył podczas pracy. Na palcach jednej ręki i z trudem, i ze znakami zapytania ich wyliczam: Lowry, Haszek, Hemingway? Styron? Kto jeszcze? Na ogół alkoholiczna brać pisarska pracuje na trzeźwo. O whisky obecnej w życiu Faulknera wiedziałem doskonale, ale że towarzyszyła ona jego finezyjnym konstrukcjom powieściowym, że nie burzyła i nie zachwiewała ich precyzji, że sławna „faulknerowska fraza” i z tego trunku, w jakiejś mierze, też się brała – nie miałem pojęcia.

Tymczasem fakty i wyznania samego autora są nieubłagane. W liście do jednej z przyjaciółek wprost wyznaje, że najlepszym sposobem na skończenie książki byłoby, jakby ktoś go z odpowiednim zapasem Jacka Danielsa i ryzą papieru zagnał na dach fermy i odstawił drabinę. Koncept sam w sobie pijacki w zaraniu. Nawet Nagrodę Nobla Faulkner jechał odbierać w kiepskiej formie, w zasadzie z powodu picia wcale nie chciał do Sztokholmu jechać.

Polityka 9.2006 (2544) z dnia 04.03.2006; Pilch; s. 91
Reklama