Ta kampania jest niezwykła: jeśli ktoś nie wie, że trwa, mógłby jej nie zauważyć. Nie ma plakatów, billboardów, ulotek, haseł, debat, w których dyskutowano by o programach. W państwowej telewizji pojawia się tylko jedno nazwisko – Łukaszenko. O kontrkandydatach panującego prezydenta wspomina się rzadko, chociaż jest ich trzech. Jeden z nich to Aleksander Milinkiewicz, profesor fizyki z Grodna, którego poparły wszystkie opozycyjne partie, od prawa do lewa, od konserwatystów po komunistów (oprócz Aleksandra Kazulina, byłego rektora uniwersytetu, który sam wystartował w wyborach prezydenckich). O Milinkiewiczu jeśli się mówi, to tylko źle. Każdego dnia służby bezpieczeństwa kraju wpadają na kolejny trop przestępczych działań, ujawniają groźne prowokacje i próby obalenia przez opozycję prawowitej władzy. Kiedy Milinkiewicz zwołał wiec na jednym z placów stolicy, przewodnicząca Centralnej Komisji Wyborczej nazwała to niemoralnym zachowaniem kandydata i wezwała służby specjalne OMON do interwencji.
Kandydatom pozwolono wystąpić w telewizji, dwa razy po pół godziny, bez zadawania pytań, sam na sam z kamerą, nawet bez możliwości poprawienia wpadki. Programy emitowano w porze, gdy większość Białorusinów nie dotarła jeszcze do domów. Audycje radiowe, także dwa razy po 30 minut dla każdego kandydata, nadawane są rano, kiedy ludzie spieszą się do pracy.
Za to prezydent i jego dzieło są wszechobecni. Telewizja pokazuje, jak fantastycznym krajem jest Białoruś. Wszędzie wokół wojny, pożary, powodzie, wichury, trzęsienia ziemi i ptasia grypa. W Polsce głód.
Na Litwie twaróg zdrożał trzynastokrotnie, mleko sześciokrotnie, a cena chleba jest dwadzieścia razy wyższa niż za czasów radzieckich. „Litwini i Polacy kiedyś byli w centrum polityki światowej.