Dopiero dziś przydałaby się dobra znajomość rosyjskiego. Nie ma co liczyć na to, że w najbliższych latach będzie lepiej – z wielu powodów odwróciliśmy się od narzucanego nam niegdyś języka, którego znajomość akurat teraz mogłaby być naszym atutem.
Kogo uczyć?
Z roku na rok nad bukwami (rosyjskimi literami) pochyla się coraz mniejsza liczba osób (900 tys. uczniów i 4,5 tys. studentów, dla porównania: nad niemieckim – 2,28 mln uczniów i 9,5 tys. studentów). Rosyjskiego uczy się wieś, miasto wybrało angielski. Ubywa rusycystów. Z około 26 tys. uczących w 1992 r. zostało 8 tys. Jedyne, co wydaje im się pewne, to bezrobocie.
– Beznadzieja – podsumowuje sytuację nauczycielka jednego z warszawskich liceów. W nowym roku szkolnym dostała dziesięć godzin zajęć tygodniowo. To oznacza, że nie będzie miała całego etatu i nie zarobi nawet na jedzenie. A wybierając studia w końcu lat 70. kierowała się także pewnością pracy. Dziś jednym z pomysłów na efektywniejszą naukę języków, rozważanym w szkołach, jest ich swobodny wybór, bez przypisywania każdej klasie obowiązujących lektoratów. Dla uczniów to idealne rozwiązanie, dla rusycystów gwóźdź do trumny. Nie wierzą, żeby chętni do gimnazjów i liceów wybierali język Puszkina. Kandydaci to dzieci pokolenia, które przeczołgiwało się przez przymusowy rosyjski niczym ranny pilot z bezwładnymi nogami z „Opowieści o prawdziwym człowieku”. Pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków podczas dni wagarowicza paliło podręczniki do rosyjskiego i dotąd nie wyzwoliło się ze stawiania znaku równości pomiędzy językiem i ideologią. Swoje dzieci jak najwcześniej posyłają na języki, których sami zasmakowali późno.
Nadzieja rusycystów odżyła, kiedy w telewizji usłyszeli, że na ludzi z rosyjskim jest zapotrzebowanie.