Wieczór. Pod bramą posesji stoi kilka starszych osób. Na jednej z ławek płacze chłopak. Ma może dwadzieścia lat. Drugi go pociesza. Jest już po kolacji. Niedługo SOM-ici (Służba Ochrony Monaru) ogłoszą ciszę nocną. Będą sprawdzać, czy nowicjusze leżą w łóżkach, są dokładnie umyci, czy wyprali bieliznę. Bo na początku narkomana trzeba nauczyć jednego: przestrzegania higieny osobistej.
W tej chwili większość ma czas wolny. Pracuje tylko zmiana w „szpitalu” – tu leżą najbardziej zniedołężniali staruszkowie – i parę osób przy adaptacji obory na budynek mieszkalny. Tu będą mieszkać narkomani zza wschodniej granicy. Spokój. Cisza. Trudno się zorientować, że w dwupiętrowym budynku odziedziczonym po poprawczaku (jeszcze wcześniej były to zabudowania klasztorne) mieszka ponad 150 osób.
Wracaj, chłopie
– To nie jest ośrodek, tylko wspólny dom – tłumaczy dyrektor Robert Starzyński. – Założenie jest takie, że pacjenci muszą poczuć, że mogą komuś pomóc. Według Starzyńskiego każdy narkoman to egoista i cham. Myśli tylko o sobie. Codziennie musi zorganizować sobie 120–160 zł na towar. – Przychodził taki do domu i widział tylko portfel mamusi. A tu? Tu mu nikt nie powie: „Wypierdalaj gówniarzu!”. Usłyszy co najwyżej: „Marcinku, nie podałbyś mi herbatki?”. I okazuje się, że to nie on ma najgorzej, że są ludzie, którzy liczą na jego pomoc. Są na nią skazani.
Dla dyrektora pomysł, by staruszków z przytuliska powierzyć opiece narkomanów, był strzałem w dziesiątkę. Trudno się z nim rozmawia, bo co chwila rozmowę przerywa dzwonek telefonu. – Nie martw się, tylko przyjeżdżaj!... Czysty jesteś czy grzałeś?