Archiwum Polityki

Dudek to był Ktoś

Nigdy nie zagrał Papkina. A byłby świetnym Papkinem. Widzącym kolory tam, gdzie inni dostrzegali szarość pajęczyny. Byłby Papkinem ze szlacheckiej opowieści – grzmiącym, zamaszystym. To nie anegdota: debiutujący w Łodzi zaraz po wojnie Edward Dziewoński połą płaszcza zmiótł dekorację, przewrócił wypiętrzoną kamienicę z dykty. Czy zresztą mogło być inaczej? Wystarczyło popatrzeć, jak się poruszał. „Dudek, nie będąc olbrzymem, zasuwa – boć przecież nie chodzi – krokami olbrzyma, jakby chciał się wyrwać z objęć czasu, w jakim wypadło mu żyć. Nie poddaje się prawu, które nakazuje, aby wykrokowi prawej nogi towarzyszył synchroniczny wymach lewej ręki, i odwrotnie. U niego prawa ręka leci do przodu razem z prawą nogą, a lewa z lewą! Jak Boga kocham! Nie kłamię” – zdumiał się tym fenomenem Andrzej Szczepkowski. Dodajmy do tego słowotwórstwo; język objaśniający własny świat: „odpadajko”, „maleńkie gadajko”, zbanalizowany dziś, lecz kiedyś szokujący zwrot „kawał kina” czy wreszcie sławna „dożylna” konwersacja z dyrektorem teatru: „Dwie role, cztery patole, jak film – to mnie nie ma i nie było tej rozmowy”.

Na estradzie wymóg tworzenia w ciągu kilku minut postaci sprawia, że jeszcze po latach trwają we wspomnieniu. Jak refreny piosenek, echo śmiechu. Edward Dziewoński uważał za swoje największe osiągnięcia trzy role: Dzidziusia w Eroice Munka, Ostapa Bendera w teatrze Komedia, Tomasza Lekcickiego w wystawionej w Kwadracie komedii Słonimskiego. Pominął Goebbelsa w Karierze Artura Ui Brechta, znerwicowanego Mela w Więźniu Drugiej Ulicy Simona, Wilniuka w filmie Konwickiego. Widać uznał, że i tak przeważy kabaret: Rapaport z Sęka, Kuszelas, konferansjerska nadwyżka, z jaką zwracał się do publiczności: „Życzę państwu bezczelnie dobrej zabawy!

Polityka 35.2002 (2365) z dnia 31.08.2002; Groński; s. 96
Reklama