Grudniowe sondaże opinii publicznej zabrzmiały niczym dzwonek alarmowy. Analizujący tę sytuację socjologowie wskazują, że spadek zaufania dla rządu jest zjawiskiem raczej naturalnym. Zawsze wybory i powołanie nowego gabinetu budzą nadzieję – choć z wyborów na wybory coraz mniejszą – i zawsze po kilku miesiącach przychodzi rozczarowanie i w ślad za nim zniechęcenie. Tym razem przyszło ono nieco szybciej niż w przeszłości i jest większe. Powody też nie są trudne do zidentyfikowania. Już w wyborczy okres wchodziliśmy z wizją budżetowej „dziury”, której wielkość – owe 90 mld zł – musiała sprawiać wrażenie, że oto znaleźliśmy się na skraju przepaści. Cała powyborcza propaganda towarzysząca łataniu dziury, a więc cięciom, mrożeniom, oszczędzaniu (szczegóły w artykule obok) utwierdzała tylko w przekonaniu, że sytuacja jest zła i coraz gorsza.
Do opinii publicznej nie przedarł się żaden komunikat, iż wszystkie te zabiegi, podejmowane w procesie uchwalania ustaw okołobudżetowych i związane z samym projektem budżetu, tworzą podstawy pod przyszły rozwój. Taki komunikat był skutecznie zagłuszany przez opis sytuacji bieżącej. Trwał bowiem wyścig, kto z nowego rządu bardziej dramatycznie sytuację opisze: premier czy też wicepremier i minister finansów, kto użyje mocniejszych słów. W tej kategorii zdecydowanie wygrał premier. Już pod sam koniec roku w wywiadzie dla telewizyjnego „Monitora” Leszek Miller mówiąc o stanie gospodarki określał go najłagodniej jako „katastrofalny”, a najostrzej jako „tragedię”.
Można zrozumieć, że rząd, wprowadzając w życie decyzje trudne i mając w zanadrzu jeszcze trudniejsze, chce się od czegoś odbić. Przyjęło się, że punktem odniesienia jest fatalny stan, w jakim zostawiali kraj poprzednicy.