Archiwum Polityki

Droga powrotna

Tak więc skończyły się nasze rodzinne wakacje. Pisałem już na łamach "Polityki" o uciążliwości tego corocznego, obowiązkowego rytuału, więc powinienem być zadowolony. I niby jestem. Ale... Po pierwsze z wakacji trzeba wrócić. A jest to droga ciernista. Dzieci ściśnięte jak śledzie w puszce na tylnym siedzeniu samochodu już po kilkunastu kilometrach dostają szajby połączonej wkrótce z takim kociokwikiem, że nawet świętego wyprowadziłoby to z równowagi. Na polskich przejazdach kolejowych, których repliki winny się znaleźć w muzeach narzędzi tortur w Rotenburgu i San Gimignano, walimy zgodnie głowami w dach samochodu. Nawet zapięte pasy bezpieczeństwa nic nie pomagają.

Polski przejazd kolejowy jest bowiem urządzeniem perfidnym; wprawdzie znaki drogowe informują o jego obecności, nie podają jednak, że już sto metrów przed nim smołówka jest zryta, fałdzista i wypaczona. Żniwa są w toku, więc po międzynarodowych szosach tranzytowych hulają ciągniki i majestatycznie toczą się bizony (maszyny, nie zwierzęta - bizon zwierzę się nie toczy). Powoduje to wprawdzie korki tylko co cztery kilometry, ale na czterystakilometrowej trasie daje to - jak łatwo policzyć - korków sto. Z nieba leje się żar. Źle ustawione lusterka samochodów przed nami rzucają zajączki prosto w oczy, które czerwienieją i zaczynają łzawić... Zmaltretowani, posiniaczeni i oguziali docieramy nareszcie do księstwa profesora Wisłockiego, czyli do Kórnika. Książę profesor widząc nasz stan udziela nam wspaniałomyślnego azylu. Jesteśmy tak wykończeni, że nadużywamy gościnności i zostajemy na trzy noce. Podreperowawszy nieco potomstwo ruszamy w dalszą drogę.

Teraz odcinek z Kórnika do Stein pod Norymbergą, gdzie mamy wspaniałych przyjaciół państwa Altermannów.

Polityka 34.1998 (2155) z dnia 22.08.1998; Stomma; s. 82
Reklama