A gdybyśmy tak wyłączyli kamery i aferę Clinton-Lewinsky oglądali wyłącznie oczami wyobraźni? Pewnie, że to co najbardziej pikantne - sekretne schadzki tuż obok Gabinetu Owalnego, niecny użytek zrobiony z cygara, plamy na sukience i to co do nich doprowadziło - można było sobie co najwyżej wyobrazić. Ale o ileż nam było łatwiej, gdy znaliśmy wygląd Moniki, uśmiech prokuratora Starra, złość Clintona zaprzeczającego całej aferze czy smutną twarz Hillary Clinton. I o ileż oni wszyscy byli nam bliżsi dzięki temu, że codziennie za pośrednictwem telewizji gościli w naszych domach.
Skandal nie wybuchł oczywiście dlatego, że istniała telewizja. Nie byłoby go, gdyby nie skrajna lekkomyślność prezydenta, gdyby nie seksualizacja amerykańskiego prawa, która pozwoliła, by przeciwko urzędującemu prezydentowi prowadzono sprawę o seksualne molestowanie, nie byłoby go wreszcie, a przynajmniej nie byłby tak wielki, gdyby Bill Clinton nie zdecydował się skłamać pod przysięgą. Telewizja nie zmieniła natury wydarzeń, ale to ona stworzyła klimat wokół całej sprawy. To ona zapewniła jej opakowanie narodowego i politycznego kryzysu, wcześniej zarezerwowane dla prawdziwych dramatów - wojny w Wietnamie czy afery Watergate. Jeśli telewizja mogła się jakoś ścigać z Internetem, to właśnie tak - pokazując wszystko "na żywo". Tak oto wygląda polityczny teatr w epoce wideo.
Afera o wysokiej oglądalności
W sprawie Clinton-Lewinsky była to wieloaktówka, której telewizja nadała własną dynamikę. Co dziś pamiętamy z tej sprawy? Powtarzane po stokroć zdjęcia Clintona tuż po wyborczym zwycięstwie, gdy czule obejmował Monikę, która na głowie ma słynny już beret; zmrużone oczy i grożący nam palec prezydenta mówiącego, że z "tą kobietą" nie łączyły go żadne seksualne stosunki; moment, gdy na Kapitol przywieziono opasłe tomy raportu Starra; niemal płaczący Clinton w czasie spotkania z religijnymi liderami chwilę wcześniej; telewizyjne wystąpienie prezydenta, w którym po raz pierwszy przepraszał za to, co zrobił; jego spocone czoło, gdy zeznawał przed wielką ławą przysięgłych; ignorującą go żonę Hillary, gdy po publicznym przyznaniu się do winy szedł z nią razem do czekającego na trawniku przed Białym Domem śmigłowca.