Archiwum Polityki

Przymus kochania

Zdarza mi się ostatnio dosyć często spotykać nauczycieli chętnych do pogawędki z człowiekiem, który nie ma nic wspólnego ze szkołą, nie mającym pojęcia o reformie, ale chętnym do dywagowania o tym, czym skorupka za młodu nasiąknie, czy też takie będą Rzeczpospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Odbywam podobne spotkania ochoczo w poczuciu, że nauczyciel podobnie jak kapłan i lekarz to ludzie, którym w życiu musi chodzić o coś, co przerasta ich doraźny interes i wygodę, a więc mówiąc językiem podniosłym ludzi skazanych na pewne otwarcie na transcendencję, czyli wartości przerastające nas samych.

Chcąc sprostać oczekiwaniom miłych nauczycieli, rozpocząłem zbierać wśród różnych młodych ludzi opinie dotyczące naszej współczesnej szkoły, jako że moje wspomnienia dotyczą czasów tak odległych, iż wydają mi się nieprzydatne. W potoku różnych narzekań, jakich musiałem wysłuchać, uderzyła mnie jedna uwaga wypowiedziana bez żadnego zacietrzewienia czy urazy. Uwaga ta dotyczyła rzeczy najbardziej prywatnej, czyli uczuć. Młody człowiek narzekając na swą szkołę wyraził żal, że na lekcjach żądano od niego, by kochał prezentowaną mu literaturę, żeby wzruszał się Mickiewiczem, Słowackim i Norwidem, żeby kochał Kochanowskiego i Staffa i żywił wdzięczność dla Sienkiewicza i Prusa za to wszystko, co najlepszego z ich twórczości znalazło się w obowiązkowych lekturach.

Zastanowiła mnie ta wrażliwość wolnego człowieka, który broni swojej intymności i gotów jest traktować literaturę poznawczo, natomiast rezerwuje sobie prawo do samodzielnych decyzji dotyczących tego, co kocha. Co więcej, mój rozmówca niektórych klasyków darzy szczerym i głębokim uczuciem, ale wyprasza sobie, by ktokolwiek odpytywał go na ten temat i oceniał to, czy kocha ich właściwie.

Polityka 45.1999 (2218) z dnia 06.11.1999; Zanussi; s. 97
Reklama