Archiwum Polityki

Gmoch i czeska historia

Piłka nożna – jak zawsze – zwycięża pod każdym jednym względem, żale i pretensje, co je w tym miejscu tydzień temu układałem, pierzchły gdzieś bez śladu, niczego – ma się rozumieć – nie odwołuję, ale też jasne jest, że tydzień temu miałem świadomość kibica, który baczniej przygląda się trybunie niż arenie. Człowiek wchodzi na stadion, szuka swojego miejsca i czy trzeba, czy nie trzeba, grymasi na sąsiedztwo. Gra się wszakże zaczyna i ona nas widzów ustawia. Mistrzostwa się zaczęły i wszyscy – i ci na trybunach, i ci przed telewizorami, i ci w studiach telewizyjnych – zniewoleni magią futbolu jesteśmy, staliśmy się jedną wielką rodziną. Stara ta i zgrana metafora daje mi w istocie prawo do tak czułych określeń jak: dziadzio Szaranowicz, i daje mi też asumpt do wygłoszenia pochwały ojca chrzestnego największych tryumfów polskiej piłki – Jacka Gmocha.

Dla mnie te mistrzostwa są mistrzostwami Gmocha, dzielę mecze na te, które on komentuje, i te, których nie komentuje, jak dziecko chłonę każde słowo fachowca, a chropawość jego stylu wzmaga w moim przekonaniu jego racje. Jacek Gmoch – mój Boże! Pamiętam go z boiska, parę meczów z jego udziałem musiałem widzieć, ale jeden, jak Wisła na ulicy Reymonta przegrała dwa, a może trzy jeden, pamiętam specjalnie plastycznie, cały dzień nad Krakowem przechodziły niesamowite deszcze, jak gra się zaczęła, przestało padać, obraz świata był jakby wyraźniejszy, zielona koszulka Legii, w której grał Gmoch, miała jakiś wyjątkowy kontrast, było tak krystalicznie i przejrzyście, że było nawet słychać słowa, jakimi ten nie do przejścia obrońca zwracał się do bezradnych napastników Wisły, do dziś te frazy pamiętam, dalej są nie do powtórzenia.

Polityka 26.2004 (2458) z dnia 26.06.2004; Pilch; s. 99
Reklama