Przygotowania do sakramentu bierzmowania, który mieliśmy otrzymać na początku drugiej klasy liceum, rozpoczęły się wiele miesięcy wcześniej. Wymagano od nas, byśmy w każdą niedzielę po południu brali udział we mszy, a później w półtoragodzinnych naukach odbywających się w podziemiach kościoła.
Czasem wypuszczano nas z tych pomieszczeń, przypominających betonowe bunkry i prowadzono na rozległy zielony plac na tyłach kościoła. Wraz z rudowłosą katechetką siedzieliśmy wówczas w wysokiej po kolana wilgotnej trawie, gdzie unosił się zapach mięty i bezlitośnie cięły komary. W takiej scenerii, opędzając się od mieszkających w trawie insektów i śledząc ukradkiem koniki polne szybujące nad oceanem zieloności, rozmawialiśmy o Bogu.
Dzień bierzmowania był jasny i gorący. Pośród błękitu nieba żeglowały chmury, wielkie i niekształtne jak białe wieloryby. Ławice promieni słonecznych spływały na kościół, czyniąc z jego wnętrza duszną sześcienną studnię.
My, kandydaci do bierzmowania, staliśmy naprzeciwko siebie w dwóch rzędach po obu stronach głównego przejścia. Ubrani byliśmy w odświętne stroje, w rękach dzierżyliśmy kartki z wybranym imieniem, a stremowani obecnością biskupa księża i katecheci popychali nas, przestawiali z kąta w kąt i strofowali mniej lub bardziej delikatnie.
– Zamknijcie wreszcie te gęby! – nie wytrzymała jedna z sióstr zakonnych, wachlując się śpiewnikiem.
Spocony proboszcz wdrapał się na ambonę i rozpoczęła się msza. Moja rodzina nie była jednak w stanie skupić się na kazaniu, co spowodowała nieobecność ojca chrzestnego, który miał być świadkiem. Msza trwała już pół godziny, a żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały przybycia wuja Zygmunta.