Przez ponad piętnaście lat tyle mówiono o rozszerzeniu UE, że można było je uznać za coś oczywistego. Słowo „historyczny” bywa współcześnie nadużywane, ale to wydarzenie jest naprawdę historyczne. Mamy co świętować i z czego się cieszyć. Nie wolno nam jednak jednocześnie zapominać, że na przywódców Unii nakłada ono dodatkowe zobowiązania.
W moim przekonaniu debata o tym, czy UE jest głównie międzyrządowa czy federalna, nie dotyka sedna. Unia jest systemem stworzonym dla potrzeb szczególnego zespołu okoliczności: nie jest ani nie usiłuje być państwem narodowym.
Dowodem sukcesu Unii jest przede wszystkim fakt, że od momentu powstania liczba jej członków wzrosła ponadczterokrotnie.
W epoce globalizacji handlu i mediów dzielenie się suwerennością w uzgodnionych dziedzinach nie stanowi straty. Przeciwnie – stanowi prawdziwą i uchwytną korzyść dla państw, które dzięki temu uzyskują wpływ, o jakim inaczej nie mogłyby marzyć.
Jako premier jednego z państw członkowskich Unii jestem głęboko przekonany, że Unia pomogła nam zdobyć i zachować prawdziwą suwerenność. Niektórzy ludzie podnoszą fakt, że niekiedy musimy wcielać w życie postanowienia, które nam się nie podobają i dlatego twierdzą, że cierpi na tym nasza suwerenność. Powiem całkiem zwyczajnie – nie mają racji.
Nasi rodacy nie muszą już emigrować w poszukiwaniu pracy. Jesteśmy narodem, któremu się powiodło, ufającym we własne siły i otwartym na świat. Umocniło się nasze poczucie, że jesteśmy niezależni i równi innym. Uważam to za prawdziwy i konkretny przejaw zwiększonej suwerenności.
Tu tkwi źródło prawdziwej siły UE. Motorem naszych działań jest duch tolerancji, poszanowanie różnic, świadomość, że pracujemy na równych prawach dla dobra nas wszystkich.